Nocą wyjeżdżamy więc z tej drugiej wielkościowo metropolii na kontynencie i jedziemy dalej na wschód do Wilson Promontory - najbardziej na południe wysuniętego cypla kontynentalnej Australii. Dojeżdżamy tam głęboką nocą, rozkładamy namiot, jeszcze tylko mini kolacja, prysznic i idziemy spać. Rano Marek robi pobudkę o świcie swoim sakramentalnym "wstawamy". Mam ochotę go zabić! Kto wymyślił, że najlepszą porą na fotografowanie jest blady świt i dlaczego nie stanął jeszcze przed Trybunałem w Hadze za zbrodnie przeciw ludzkości?
15 minut i namiot zwinięty. ...a śniadanie? gdzie jest sniadanie? "Śniadanie może poczekać, a słońce czekać nie będzie " odpowiada mój prywatny dręczyciel.Po 10 minutach jazdy stajemy na parkingu i....musimy się wdrapać pod górę!!!! Przed nami jakieś 500 metrów różnicy wysokości, które pokonujemy w godzinę. Na szczycie zatyka mnie z wrażenia. Marek mówi "pięknie no nie?" "pięknie" myślę sobie? "Jest fenomenalnie", ale za nic w świecie nie przyznam tego prywatnemu , osobistemu oprawcy. Parę minut i schodzimy na parking do auta, którym następnie jedziemy do plaż, widzianych z góry. Na dole są równie piękne. Marek mówi , że dlatego takie masy ludzi, bo to ostatnie dnie wakacji szkolnych. Ja na wielokilometrowej plaży naliczam jakieś 10-12 osób..."ładne masy" myślę sobie :)