Zaraz po śniadaniu, około 9:00 rano, zeszliśmy do kasyna. Na rozgrzewkę zagraliśmy na automatach, ale to tak nudne, że straciłam zainteresowanie po pięciu minutach. Nie umiem sobie wyobrazić, co ludzi trzyma przy tych maszynach godzinami. Może gdybym coś wygrała, to bym nabrała chęci. Kto wie… My znudzeni automatami zaczęliśmy szukać stołu do ruletki, w którym obowiązywała niewielka kwota na wejście. Udało się znaleźć taki od 5$. Miła pani szybko wytłumaczyła nam, na czym polegają zasady gry i jak mamy rozumieć jej różne gesty. Na samym początku trafiłam numer!! To się bardzo rzadko zdarza, a wygraną w takim przypadku mnoży się x 36. Szkoda, że na „28” postawiłam tylko 1$. Przy okazji zaliczyłam kolor, co w sumie dało mi wygraną w kwocie 41$. Resztę sumy przegraliśmy z kretesem. Nawiasem mówiąc, miła pani bardzo szybko kręciła ruletką, a w momencie, kiedy kręciła nie wolno już było obstawiać. Dlatego tylko w trakcie pierwszej rundy zdołaliśmy tak naprawdę przemyśleć swoje ruchy.
Około 11:00 opuściliśmy progi Stratosphere i ruszyliśmy w kierunku Arizony zaliczając wcześniej sklep spożywczy i uzupełniając zapasy. Tego dnia poza pokonaniem 500 km dzielących nas od Grand Canyon Village w planie mieliśmy jedynie krótkie odwiedziny na Zaporze Hoovera. Ta wielka konstrukcja hydrotechniczna jest położona 50 km od Las Vegas przy trasie 93. Wysokość tamy to 220 m. Zaporze Hoovera i utworzonemu przed nią Jezioru Mead charakteru dodają okoliczności przyrody – gołe strome skały komponują się z betonową konstrukcją tworząc razem niesamowity, surowy krajobraz. Beton i skały mają też inną właściwość – niemiłosiernie się nagrzewają, co sprawia, że w dzień na tamie jest jak na patelni. Dlatego zwiedzanie ograniczyliśmy do spaceru w tą i z powrotem, a następnie ruszyliśmy na trasę. Była 13:00, a nas tego dnia czekało jeszcze 450 km do pokonania.
Główną atrakcją przez dużą część drogi było obserwowanie deszczowych chmur, które przemieszczały się nad płaskim lądem niosąc ze sobą silny wiatr i ciemności. Wrażenie było ciekawe, bo dzięki rozległym niezabudowanym terenom można było bez przeszkód obserwować drogę granatowych, groźnych chmur.
Od Kingman jechaliśmy na wschód trasą międzystanową I-40. To ona zastąpiła słynną U.S. Route 66, przyczyniając się do jej śmierci. Ale Drogę Matkę mieliśmy odwiedzić za dwa dni. Tymczasem kierując się wygodną autostradą w stronę Wielkiego Kanionu kontemplowaliśmy żywo zmieniający się krajobraz. Suche stepy powoli ustępowały miejsca zielonym łąkom, a im bliżej byliśmy celu, tym więcej pojawiało się drzew. Było też coraz zimniej i coraz bardziej burczało nam w brzuchach.
Na posiłek zdecydowaliśmy się w Williams. To była dla nas miejscowość ostatniej szansy, bo w Williams z I-40 mieliśmy skręcić na północ na drogę 64, która wśród lasów biegła do samej południowej krawędzi Kanionu. Martwiąc się, że w Wielkim Kanionie będzie drogo, postanowiliśmy coś zjeść w ostatnim miasteczku przy głównej trasie. Wybór padł na Denny’s.
Na trasę wróciliśmy, gdy zaczęło się już ściemniać. Przed nami było jeszcze ok 90 km w stronę południowej krawędzi Kanionu, czyli na północ. Od Williams droga 64 prowadzi na przemian przez las i łąki przez tereny prawie niezamieszkałe. Gdzieniegdzie jedynie obecność skrzynek pocztowych przy trasie sygnalizuje obecność ludzi w okolicy. Przez pewien czas oprócz malowniczo zachodzącego słońca na północnym zachodzie obserwowaliśmy też równie malowniczą chmurę, spod której jak z prysznica lał się deszcz. Nic dziwnego, że takie opady nazywa się je tutaj „showers”.
Do parku wjechaliśmy po 19:00. Gdy przejeżdżaliśmy szlabany, przy których ustawione były budki strażników parku, było już zupełnie ciemno. Kilkanaście minut później dojechaliśmy do kempingu. Zaskoczyła nas wszechobecna ciemność. Wzrok musiał się długo przyzwyczajać – szczególnie, że poprzednią noc spędziliśmy w Las Vegas, w mieście, w którym nigdy nie jest ciemno. W Grand Canyon Village mieliśmy zarezerwowane dwie noce na Mather Campground. Kiedy dojechaliśmy, w budce przy wjeździe nikogo nie było, a turyści odbijali się od niej po przeczytaniu kartki z informacją, że „miejsc wolnych brak”. Na szczęście mieliśmy rezerwację. Na nasz pobyt przypadał akurat w weekend, więc to popularne miejsce było jeszcze bardziej zatłoczone. Tego tłoku nie należy jednak kojarzyć z chorobliwą gorączką, jaka odbywa się w Majówkę na Krupówkach, czy w lipcu na Monciaku w Sopocie. Kolejnego dnia na szlaku nie mieliśmy też okazji stać w kolejce, tak jak się nam to zdarzyło kilka lat temu przy podejściu na Giewont. Dla Amerykanów taki ruch w Wielkim Kanionie być może jest uciążliwy. Dla nas było całkiem sympatycznie.