Ten dzień był pierwszym dniem bez jazdy. Zwiedzanie Kanionu rozpoczęliśmy od krótkiej pieszej wycieczki w dół.Dwoma autobusami dotarliśmy do South Kaibab Trailhead – początkowego punktu szlaku South Kaibab. Stamtąd zeszliśmy do pierwszego punktu widokowego – Ooh Aah Point, którego finezyjna nazwa pochodzi od spektakularnej panoramy Kanionu, która się z tego miejsca rozciąga. Ale nasze zachwyty zaczęły się na długo przed punktem Ooh Aah.
Trasa w dół nie powinna była zająć nam więcej niż 40 minut, ale szliśmy z pewnością dłużej, bo co chwilę przystawaliśmy usiłując pstryknąć zdjęcie umykającym zwierzakom. Na trasie pełno było małych futrzaków, których nazwy niestety nie jestem pewna, ale prawdopodobnie były to susły. Puchate zwierzątka wydawały dźwięk doskonale udając dużego ptaka. A co do ptaków, to też ich nie brakowało. Drapieżniki spokojnie szybowały nad kanionem wypatrując ofiar. Jednak więcej emocji wzbudził koliber, który ruszał skrzydełkami tak szybko jak owad. Na szczęście nie widzieliśmy żadnego węża.
Tak więc szliśmy w dół zatrzymując się co pięć sekund, dziwiąc się wszystkiemu jak dzieci. Po dotarciu do Ooh Aah Point przekonaliśmy się, że nazwa punktu jest jak najbardziej zasłużona – piękne widoki wzbudzają westchnienie zachwytu. Jednak najbardziej niesamowite wrażenie Wielki Kanion robi, gdy się go widzi po raz pierwszy, czyli w naszym przypadku zaraz po wysiadce z autobusu. Kanion wygląda dokładnie tak jak na zdjęciach – tylko, że jest tysiąc razy większy i trudno uwierzyć, że to nie jest fototapeta.W okolicach punktu Ooh Aah zobaczyliśmy też słynne muły i prowadzących je kowbojów – w śmiesznych butach i kapeluszach – jeden kowboj na pięć mułów. Muły w Kanionie są ważne, bo tylko one zwożą zaopatrzenie w na sam dół. Są ponoć bardzo wytrzymałe i dlatego właśnie one pracują w Kanionie. Nawiasem mówiąc, inaczej wyobrażałam sobie muły. Myślałam, że bardziej przypominają osły. A one wyglądem przypominają konie – tylko z długimi uszami. Jaki by nie był – muł w Kanionie zawsze ma pierwszeństwo!
Ok. 12:00 z powrotem byliśmy na górze. Posiliwszy się prowiantem z plecaka, udaliśmy się czerwoną linią autobusową na zachód do Pima Point skąd postanowiliśmy urządzić sobie spacer wzdłuż Kanionu – szliśmy przez Hopi Point do Powell Point skąd znowu czerwoną linią wróciliśmy do wioski. Nasze wrażenia z tego spaceru chyba najlepiej obrazują zdjęcia – było pięknie. Co ciekawe, patrząc z góry, jest na prawdę ciężko wypatrzyć rzekę – tak głęboko wcina się ona w skały.
Tego dnia resztkami sił zrobiliśmy jeszcze zakupy w markecie. Ceny nieco wyższe niż w mieście, ale bez przesady – do przyjęcia. Naszym głównym celem było drewno, bo chcieliśmy zapalić małe ognisko, zjeść jakieś mięsko, a ja chciałam się przekonać, o co chodzi z tymi białymi piankami, które zawsze pieką w filmach. No i przekonałam się – białko ubite z cukrem na ciepło. Smak podobny do słodkiego ptysia gdyby go podgrzać. Za to mięso było wyborne, a spożywanie go pod niebem usianym gwiazdami było przyjemniejsze niż kolacja w najlepszej restauracji.