Siódmy dzień naszej podróży w Stanach Zjednoczonych miał upłynąć pod znakiem Route 66. Poza jazdą do celu i przemierzaniem kolejnych kilometrów przejazd Drogą Matką miał stanowić główną atrakcję tego dnia, na którą szczególnie się cieszyłam.
Tego dnia mieliśmy do pokonania ponad 600 km do kolejnego miejsca noclegu, czyli do Barstow. Większość trasy wiodła międzystanową autostradą I-40. Jak wspominałam wcześniej, to budowa właśnie tej autostrady przyczyniła się do śmierci słynnej drogi 66 i podupadania miejscowości przy niej położonych. Nawiasem mówiąc, tę historię z pewnym przymrużeniem oka opowiada sympatyczna kreskówka „Auta” („Cars”).
Zważywszy na dzielący nas od celu dystans, z Wielkiego Kanionu wyjechaliśmy tuż po 8:00. W pierwszej miejscowości, jeszcze na trasie wyjazdowej z Parku – w Tusayan, zakupiliśmy tradycyjnie po garnku kawy na wynos i ruszyliśmy dalej.
Pierwsza połowa wyznaczonej na ten dzień trasy (czyli prawie 300 km) biegła dokładnie tą samą drogą, którą przemierzaliśmy dwa dni wcześniej jadąc do Wielkiego Kanionu. Najpierw wracaliśmy na południe drogą 64, a następnie w Williams skierowaliśmy się na zachód i trasą I-40 ponownie dojechaliśmy do Kingman. Zważywszy na fakt, że cała ta trasa wiedzie wzdłuż drogi 66, raz po raz pojawiają się znaki informujące o tym fakcie, a zlokalizowane przy I-40 stacje benzynowe i kafejki starają się wykorzystać fakt sąsiedztwa do maksimum. Gadżety, naklejki, pocztówki, długopisy i otwieracze do konserw – wszystko ze znaczkiem Route 66 – można kupić już przy I-40. Skusiliśmy się nawet na zakup otwieracza, chociaż skłoniła nas do tego potrzeba praktyczna. Na właściwą drogę 66 planowaliśmy wjechać nieco dalej, już w Kalifornii.
Za Kingman krajobraz zmieniał się na coraz bardziej pustynny, a kilkadziesiąt kilometrów dalej, gdy minęliśmy Needles zaczęła się regularna pustynia – konkretnie Mojave Desert. Już kilkakrotnie wcześniej, różne odcinki naszej trasy opisywałam jako podróż przez kompletne pustkowia. Jednak te kilka dni naszej wycieczki to stanowczo zbyt mało, aby się przyzwyczaić i przestać otwierać usta dziwiąc się, że „nikogo tu nie ma”. Tak więc jadąc przez kompletne pustkowia i podziwiając surowe krajobrazy koło godziny 12:00 dotarliśmy do zjazdu na Kelbaker Rd, która w kierunku południowym łączy się z Route 66. Na tym odcinku Droga Matka nosi nazwę National Trails Hwy.
Przyznam, że trochę się denerwowałam, bo jeszcze przed wyjazdem znalazłam niepokojące opisy drogi 66, które informowały o tragicznym stanie nawierzchni, która potrafi zamienić podróż w koszmar. Bałam się przede wszystkim o wypożyczone auto, ale wyobraźnia podpowiadała różne tragiczne scenariusze. Jak się jednak okazało, nie taki diabeł straszny. Kto jeździł po polskich drogach, może śmiało ruszać na Route 66. Droga ma po jednym pasie ruchu w każdą stronę, miejscami jest faktycznie trochę zaniedbana i gdzieniegdzie nieco bardziej wyboista, ale na tym odcinku, który przemierzaliśmy, ruch jest znikomy, a stan nawierzchni pozwala utrzymać stałą prędkość.
Pierwszy przystanek zaplanowaliśmy w Amboy. Wybór padł na tą miejscowość z kilku względów. Po pierwsze, zaciekawiły mnie zdjęcia opuszczonej szkoły i zabudowań oraz funkcjonującej jeszcze stacji benzynowej Roy’s, które widziałam w Internecie. Opuszczone budynki użyteczności publicznej, stacja benzynowa z nieczynną kawiarnią i nieużywanymi bungalowami, a naokoło pustynny krajobraz stanowiły kwintesencję tego, co kojarzy nam się z amerykańskim odludziem – takim jakie znamy z filmów. To drugi powód. Trzecim był „Autostopowicz”. Jeden z najlepszych thrillerów sensacyjnych w historii kina został nakręcony właśnie tutaj.
Historia miejscowości pokrywa się z historią drogi, przy której leży. Okres świetności Amboy przypadł na lata czterdzieste i pięćdziesiąte, kiedy podróżowały tędy tysiące ludzi szukających szczęścia na kalifornijskim wybrzeżu. Cała miejscowość należała do Roya Crowla, który był właścicielem zlokalizowanej tu Roy’s Cafe. Ten obiekt to dziś jeden z symboli Route 66. Knajpka, stacja i motel Roya pracowały w najlepszym okresie przez 24 godziny na dobę. W miasteczku był też kościół i wspomniana szkoła. Od lat siedemdziesiątych miejscowość zaczęła podupadać, a w 1995 roku rodzina Roya Crowla odsprzedała ją w całości. Po kilkunastu latach ostatecznie cały ten teren, już mocno naruszony zębem czasu, trafił w ręce Alberta Okury, który obiecał potomkom Crowla, że na nowo otworzy Roy’s Cafe i zaopiekuje się Amboy.
Jadąc od wschodu przy wjeździe do Amboy podróżnych wita „shoe tree” (buciane drzewo?). Przyznam, że nie wiem, skąd wzięła się ta tradycja, ale drzewo faktycznie obwieszone jest starymi butami. Chociaż widziałam tam też kilka staników… Kawałek dalej pojawiają się zabudowania – po prawej ogrodzenie i w głębi budynek szkoły, a następnie znak Roy’s Cafe i białe domki motelu. Z kolei po lewej poczta, a nieco dalej, sądząc po krzyżu, dawny kościół.
Zaparkowaliśmy pod Royem. Wnioskując po tym, co żeśmy tam zastali, obecny właściciel miejscowości, Albert Okura, tylko częściowo spełnił swoje obietnice. Owszem, Roy’s funkcjonuje. Można tu zatankować (chociaż odradzam, bo ceny są wysokie), można kupić zimny napój i można schronić się (i schłodzić się) w budynku stacji, w którym mocno pracuje klimatyzacja. Na tym jednak koniec. Motel nie działa, do jedzenia też nic nie uświadczysz, informacja turystyczna ogranicza się do kilku ulotek o pobliskich kraterach, natomiast toaleta to Toi Toi, skorzystanie z którego przy 40 stopniach upału dostarcza niezapomnianych wrażeń. Z drugiej strony, może to i lepiej, że Amboy wygląda tak, jak wygląda. Niejeden inwestor stworzyłby tutaj pustynny Disneyland z chińskim pamiątkami powiewającymi z każdego kąta.
W Amboy po raz kolejny pokonała nas pogoda. Obiecywałam sobie, że nie dam się temperaturze, ale po kilkudziesięciu minutach musiałam skapitulować. Niestety, bo miałam wielką ochotę pochodzić jeszcze po Amboy, porozglądać się i pstryknąć trochę więcej fotek. Upał jednak bardzo nas osłabił i po niedługim czasie pozbawił motywacji. Wsiedliśmy zatem do auta i pojechaliśmy dalej na zachód.
Kolejnym przystankiem miało być Bagdad, które kojarzyliśmy z filmu „Bagdad Cafe”. Niestety nie udało się, bo nie doczytałam dokładnie. Otóż oryginalnie Bagdad było miejscowością przy Route 66 położoną kilkanaście kilometrów za Amboy. W latach sześćdziesiątych była tam knajpka i motel. Tam też skierował nas GPS. A na miejscu nie było nic. Dosłownie – pustynia. Jak się dowiedziałam po powrocie, pierwotne Bagdad podupadło i pozostało po nim właśnie NIC. Natomiast film kręcono kilkadziesiąt kilometrów dalej – także przy Route 66, w miejscowości Newberry Springs, którą minęliśmy w zupełnej nieświadomości. Byłam rozczarowana, bo Route 66 bardzo mnie zaczarowała i nie chciałam odjeżdżać.
Na ziemię sprowadziła mnie jednak kwestia posiłku. Samochód mieliśmy co prawda napakowany zapasem ciastek i innych przekąsek, ale nie ma jak obiad. Do Barstow było już niedaleko i tam postanowiliśmy poszukać, czegoś odpowiedniego. Los się do nas uśmiechnął i niedługo po wjeździe do miasta ujrzeliśmy szyld chińskiego bufetu.
Po 17:00 byliśmy już na kempingu. Barstow wybrałam na nocleg z kilku przyczyn. Po pierwsze, uznałam, że 600 km jednego dnia to maksymalny dystans. Po drugie, chciałam zwiedzić stare miasteczko górnicze – Calico Ghost Town położone na obrzeżach Barstow. Kemping KOA miał idealną lokalizację nieopodal Calico.
Do zachodu słońca pluskaliśmy się w basenie, a po zachodzie sączyliśmy leniwie wino zakupione w sklepiku przy recepcji.
Na tym kempingu mogliśmy też spokojnie przyjrzeć się niesamowitym samochodom kempingowym, którymi poruszają się zazwyczaj amerykańscy emeryci. Auta mają rozmiary autobusów. Większość z nich ma opcję rozsuwanych ścian, dzięki którym w trakcie postoju przestrzeń życiowa dodatkowo się powiększa. Na dachach znajduje się co najmniej jedna antena satelitarna, a wieczorem przez okienka widać, że starsi państwo w trakcie wojaży nie rezygnują z czterdziestocalowych telewizorów. Co więcej, prawie każdy z takich wehikułów ciągnie za sobą samochód osobowy albo terenowy – na krótsze przejażdżki. A mi nie daje spokoju jedno pytanie: „Ile to pali?”