Wstajemy przed 10. Zjadamy resztki, które nam pozostały z pociągu i jedziemy do ogrodu botanicznego pod Batumi. Wciąż jest pochmurnie, a nad górami czai się deszcz. Spacerujemy wśród egzotycznych drzew z różnych stron świata. To się nazywa ogród! Jego teren podzielony jest na kilka części, z których każda poświęcona jest roślinności z innego rejonu świata. Mijamy więc strefę nowozelandzką, himalajską, Azji południowo-wschodniej, czy północnoamerykańską. A na koniec lądujemy nad brzydkim brzegiem morza.
Po drodze posilamy się setką albo może i dwoma setkami wiśniówki z Polski, co nieco nas ożywia. Wracamy do wejścia turystyczną ciuchcią i możemy iść na plażę. Plaża to duże słowo. To po prostu wielkie wysypisko większych i mniejszych kamieni wzdłuż całego morza. Tragicznie się po tym chodzi, nie mówiąc już o leżeniu. Nie podoba mi się. Nawet nie wchodzę do wody. Godzina leżenia wystarczy. Wracamy. Po drodze wchłaniamy rybę w jednej z knajp z sączącą się rosyjską muzyką dyskotekową. To mi się akurat podoba. I wracamy busikiem do Batumi.
Dziś jest ładniej, więc możemy pospacerować niekończącą się promenadą. Mijamy dziesiątki remontowanych lub budowanych domów i hoteli. To kolejne miasto po Tbilisi i Mtskhecie, które sprawia wrażenie budowanego od nowa. Robi to niesamowite wrażenie, choć nieco utrudnia poruszanie. Dochodzimy do wieży i zostajemy w knajpce na gruzińską kolację. Nad morzem zachód słońca w tle z nadchodzącą ulewą. Chmury komponują się z ostatnimi promieniami słońca i morzem przepięknie. Szukamy mocy, więc zamawiamy do kolacji butelkę ukraińskiej wódki i jedzenie smakuje jeszcze lepiej. Znad gór nadciąga ulewa. Czekając na jej koniec raczymy się buteleczką żołądkowej. Wygląda na to, że nie będzie już komu podarować polskiej pamiątki, więc bezkarnie możemy opróżnić nasze zapasy. Pomimo późnej pory miasto żyje. Masa podświetlonych budynków, tańczące kolorowe fontanny i różne inne atrakcje. Nocnym autobusem wracamy do zatęchłej noclegowni. To już ostatnia noc w Batumi.