Podróż Gaumardżos Gruzja - Bania u Gruzina



2012-08-06

Zgodnie z planem dziś organizujemy sobie czas we własnym zakresie, a wieczorem mamy poimprezować i pójść na banie razem z Acziko. Z trudem udaje nam się dogadać z obsługą Texasu żeby zostawić u nich bagaż i jedziemy do Gori. Ta obsługa jest tragiczna. Na szczęście właściciel sam nam zaproponował podwózkę do marszrutek do Gori. Mamy farta, bo w locie łapiemy ruszającą właśnie marszrutkę i w niecałe dwie godziny lądujemy w Gori. Zapuszczamy się na krótki spacer po bazarze pełnym wszystkiego: poćwiartowanego mięsa, suszonych ryb, pysznych owoców i mnóstwa plastikowej tandety – pewnie z Chin.

Zaraz mamy autobus do Uplistsikhe – skalnego miasta. Pełen relaks. Kierowca zatrzymuje się przy spotykanych po drodze osobach, wita się, zamienia kilka słów i jedzie dalej. To znowu zostawia coś u kogoś w domu albo coś zabiera aby przewieźć dalej. Dojeżdżamy do mostu. Kierowca mówi, że to już. Skoro już to wychodzimy. Przechodzimy przez most i idziemy w stronę widocznych z daleka ruin. Mijamy ludzi ładujących głazy na ciężarówkę, kolejne stada szalonych krów i gościa z karabinem pilnującego jedno ze stad.

W skalnym mieście, całkowicie wyżłobionym w skałach (jak sama nazwa wskazuje) zmagamy się z silnym wiatrem żeby nie zmiótł nas w przepaść. Krążymy leniwie w górę i w dół i zabieramy się z powrotem. Idziemy z buta tą samą drogą pocąc się w upale. Nastawiamy się na łapanie okazji i idziemy licząc na to, że ktoś się zatrzyma. Niestety raczej jeżdżą załadowani na całego, więc wygląda to marnie. A do Gori jest parę kilometrów. O autobusie możemy chyba tylko pomarzyć, bo nie mamy pojęcia czy jeszcze jeździ i kiedy. W końcu znajduje się taksówka i za czwóraka zabiera nas do Gori. Po drodze oczywiście okazuje się, że samochód ma w baku same opary, więc podjeżdżamy uzupełnić trochę oparów. Tankujemy półtora litra z butelki do baku i jeszcze trochę z butelki po fancie. Można jechać.

W Gori idziemy do muzeum Stalina pooglądać pamiątki i posłuchać o „najsłynniejszym Gruzinie”. Wysłuchujemy opowiadania o twórczości Józefa, robimy siusiu w starodawnym komunistycznym klimatycznym kibelku i wyruszamy w kierunku marszrutek. Mamy opóźnienie. Po drodze na postój łapiemy szalonego taksówkarza i rozpadającym się oplem wracamy do Tbilisi. Nie to żebyśmy się bali, ale 140 km/h taką padaką na ostrych zakrętach robi wrażenie. Mają moc. Ciekawe czy jest pijany.

W Texasie nie czeka na nas jeszcze Acziko. Więc my czekamy na niego. Nie przemyśleliśmy jak mielibyśmy się z nim skontaktować. Wysyłamy do niego smsa – po rosyjsku w fonetycznej wersji. Ciekawe co do niego dojdzie i jak nam odpisze skoro on nie zna naszych liter, a my gruzińskich. Nawet takiego języka nie mamy w telefonie. Chyba nie za bardzo nas zrozumiał, bo odpowiedzi niet. No trudno – nie napilim sia ciut ciut w takim razie. Jedziemy więc z jakimś pijanym Gruzinem na dworzec kolejowy żeby nocnym pociągiem pojechać do Batumi. Plan się jednak posypał. Biletów niet. Są na rano. Ale za to pierwsza klasa. Bierzemy. I znowu zostajemy w Tbilisi. Idziemy do Iriny Guest Housu niedaleko dworca. Zostawiamy gałganki i w miasto. Dziś próbujemy gruzińskiego kebaba. Inny niż u nas, inne warzywa, inne mięso, inne sosy, ale czy lepszy? Nie wiem. Robimy zdjęcia McDonalda, który tu pisany jest po gruzińsku, robimy rundkę po przepięknej odnowionej ulicy i bierzemy taksówkę do bani. Lądujemy w bani królewskiej. Dobrą godzinę czekamy na wolne pomieszczenie, bo ta bania to bania z prywatnymi basenami. Aż w końcu kąpiemy się w śmierdzącej siarką gorącej wodzie. Ciepło przeokrutnie. Dobrze, że można się schłodzić zimną wodą. Po chwili przychodzi zamówiony Gruzin. Kładę się na marmurowej kozetce. Będzie masaż. Najpierw wyciera całe moje ciało szorstką szmatą. Namydla mnie. Jednocześnie silnie ugniata wszystkie mięśnie i kręgosłup, aż do bólu. Oj jutro będzie bolało. A teraz do zimnej wody i do siary. Teraz Gruzin bierze się za Mechłaka. Robi to, co ze mną. Siedzimy jeszcze chwilę i wracamy na miasto.

Siadamy w knajpce z unoszącą się delikatną wodną mgiełką, która łagodzi upał. Wypijamy kolejną lemoniadę. To chyba napój narodowy. Jest wszędzie i wszyscy ją piją. A rodzajów całe mnóstwo. Od tych niedobrych, których nieprzyjemność mieliśmy już okazję spróbować (zielonych – anyżkowych) po cytrynowe, pomarańczowe, gruszkowe, waniliowe, kremowe, winogronowe i brzoskwiniowe. Ale najlepsze są cytrynowe. Ja zapijam się nimi najczęściej. I dlatego też wciąż mam kłopoty z żołądkiem. To chyba nie od czaczy. Wracamy do Iriny. Spać.

  • Uplistsikhe
  • Gori
  • Tbilisi
  • Uplistsikhe
  • Gori
  • Gori