Nie udało się skończyć nadrabiania zaległości w relacji podczas podróży pociągiem. Nie lubię pisać z opóźnieniem, ale czasem mi się po prostu nie chce. Wracam więc do pisania wieczorem, w Batumi, w zatęchłym hoteliku. Przede mną relacja z dnia trzeciego. Na potrzeby relacji nazywam go „Gaumardżos” A dlaczego? Przeczytajcie dalej.
Spać poszliśmy jednak po zmroku – po zaczerpnięciu łyka czaczy. Brawo! To była godzina 21 polskiego czasu. Oczywiście nastawiliśmy budzik na godzinę ósmą, co nie oznacza zupełnie nic, bo wyłączam go natychmiast jak rozlega się dzwonek, aby przypadkiem nikogo nie obudził i śpimy dalej. Dziś wracamy do Tbilisi. A co dalej? Tego nie wiemy. O to toczymy długi spór. Ja bardzo chcę pojechać do Swaneti w przepiękne zielone góry, a Karol z Agnieszką wolą jechać nad Morze Czarne. Decyzję zostawiamy do Tbilisi. Sprawnie udaje nam się załapać na marszrutkę do Tbilisi. Tuż przed wyjazdem właściciel naszego pokoju przy rodzinie dzwoni zgodnie z umową do laweciarza do Tbilisi i przekazuje informacje, że ruszamy. Ma nas odebrać i się nami zająć. To się rozumie! Upakowani w busiku po zęby ruszamy w powrotną drogę przez wspaniałą przełęcz Krzyżową na wysokości 2379 m n.p.m.
Kierowca jak wariat zasuwa z nadkompletem pasażerów w dół. Co ciekawe po upakowaniu wszystkich na siedzeniach w przejście pomiędzy rzędami wstawia jeszcze jedno drewniane krzesełko, na którym oczywiście siada kolejny pasażer. Grunt to maksymalnie wykorzystać pojemność. Zresztą po podróżowaniu przez Ugandę nic mnie nie jest w stanie zdziwić.
Zagaduje mnie jakiś Gruzin, który opowiada, że na tej właśnie przełęczy doznał objawienia, że Gruzja to centrum wiary, a chrześcijaństwo, buddyzm i islam łączą się właśnie w Gruzji. No albo coś w tym stylu. Tyle pozwolił mi zrozumieć mój i jego rosyjski. Jak coś pokręciłem to trudno. Sorki Władimirze. Na pamiątkę dostałem jeszcze jakieś ulotki. Więc jak ktoś by chciał to służę ;-) Nic więcej nie rozumiem. Nie ma ze mną zbyt dużej gadki, więc w końcu odpuszcza. Dorzuca jeszcze tylko, że w miejscu jego objawienia będzie cerkiew i że miał kiedyś tutaj wypadek i koziołkował razem z marszrutką. No, w to akurat uwierzyć mogę, widząc jak nasz kierowca pokonuje serpentyny. Poza tym jest pięknie, chociaż ktoś w tej marszrutce mocno śmierdzi. Podejrzewam niestety siedzącego obok Władimira.
Dzięki wariatowi za kierownicą dojeżdżamy do Tbilisi na dworzec Didube bardzo szybko. Oj – upał tu spory. Pojawia się nasz Acziko. Tym razem nie lawetą, ale swoim prywatnym samochodem. Obwozi nas po Tbilisi, przepraszając, że nie może z nami spędzić zbyt dużo czasu, bo jedzie do Swaneti. Do Swaneti? Czyżby mój plan wygrał? Już cieszę się z podróży, ale niestety nic z tego. Po chwili dodaje, że jedzie z całą rodziną. No to kibel. Nici z pięknego Swaneti. Acziko zawozi nas w parę miejsc, pokazuje gdzie co jest, opowiada na tyle na ile da się nam słabo gadającym po rosyjsku o Tbilisi. A Tbilisi jest bardzo ładne. Widać ogromne pieniądze wkładane w odrestaurowywanie ulic i wspaniałych budynków. Ale nie pojedynczych budynków. Tu jak jest remont to od razu cała ulica ze wszystkimi budynkami. Szok! I to w bardzo nowoczesny sposób. Tu będzie pięknie. Ktoś, kto przyjedzie za 2 – 3 lata nie zauważy, że Gruzja była kiedyś w Związku Radzieckim. Zobaczy fantastyczne, ładne, odnowione, nowoczesne, zadbane i zrobione z pomysłem miasto. Niejedno miasto w Europie Zachodniej będzie mogło pozazdrościć Tbilisi.
W drodze do wybranego przez Acziko hotelu wstępujemy po piwo do browaru. Ale nie byle jakie piwo. Jest tu kilka okienek, w których zamawia się piwo. A piwo nalewa się z kranu do plastikowych butelek, baniaków i tym podobnych, i albo spożywa się na miejscu pod okienkiem albo nad rzeką albo zabiera się do domu. Należy tylko pamiętać, aby nie otwierać napełnionych butelek przed spożyciem żeby nie odgazować piwa. Bierzemy dwie półtoralitrowe butelki piwa z kranu, jaśniejsze i ciemniejsze i ruszamy do hotelu Texas. Obsługa paskudna i niezbyt miła. Acziko załatwia za nas wszystko i lądujemy w klimatyzowanym hotelu, czekając na Adżaruli Chaczapuri – taki tradycyjny placek z owczym albo kozim serem i masłem w dziurce i jajkiem na wierzchu. Jak dla mnie takie sobie. Ale zanim wszedł placek, Acziko częstuje nas czaczą według przepisu swojego dziadka. Smakuje inaczej niż ta z Kazbegi, ale za to ma moc. A zatem Gaumardżos (Zdrowie!)! Kilka kieliszków rozwiązuje nam języki i rosyjski nam nie straszny. Jak to mawia Acziko – jest czaczu i jest sraczu. Naszemu przyjacielowi trochę plącze się język. Nie przeszkadza mu to jednak we wznoszeniu długich toastów/przemów w różnych intencjach, o których czytaliśmy przed wyjazdem. Częstujemy go naszą żołądkową gorzką, a to wszystko popijamy piwem. Oj popłyniemy.
Niewiele ponad godzinę później niż planował, Acziko postanawia jednak jechać do Swaneti. Nie wygląda jakby był w stanie prowadzić samochód po serpentynach górskich. A trzeźwy to nie jest na pewno. Ale w Gruzji jazda po pijaku to norma. Sam nam opowiada jak kiedyś po imprezie znalazł się w Batumi i nie widział skąd się tam wziął. A zatem z jednej strony nie dziwne, że jedzie, a z drugiej jednak dziwne. No i pojechał. A my ucinamy sobie krótką drzemkę. Z Acziko mamy się spotkać jutro popołudniu, jak wróci ze Swaneti. Idziemy w miasto. Zamawiamy taksówkę i za grosze jedziemy na wieczorne zwiedzanie miasta. A wieczorem jest jeszcze ładniej niż w ciągu dnia. Tbilisi tętni życiem. Masa budynków jest przepięknie podświetlona. Czujemy się bezpiecznie. Szwędamy się trochę, oglądamy pokaz kolorowych fontann nad rzeką u stóp pałacu prezydenckiego, aż w końcu wracamy do naszego Texas hotelu. Każdy z pytanych taksówkarzy ma problem, bo nie wie gdzie on jest. Na koniec jeszcze trochę Aczikowej czaczy – Gaumardżos przed snem i zasypiamy. I tylko za ścianą ktoś wchodzi i wychodzi z pokoju. To chyba pokój na godziny.