Dziś wycieczka w góry. Zobaczymy górkę, która jest najczęściej fotografowanym widoczkiem z Gruzji jaki można znaleźć w sieci. Na górze na wysokości 2170 m n.p.m. zbudowany jest klasztor Cminda Sameba, który na tle ogromnego Kazbegi wygląda przepięknie. Wyruszamy nieco później niż planowaliśmy. W końcu mamy wakacje. Początek to wędrówka pośród zbudowanych z kamulców starych domów, pomiędzy którymi przebiega plątanina rur. Rury doprowadzają wodę do tych domów. Niezły pomysł. Skoro nie da się zorganizować kanalizacji w skałach można to zrobić górą.
I tu należy wtrącić, że opis czterech pierwszych dni powstaje w pociągu z Tbilisi do Batumi, w wagonie pierwszej klasy po odrobinie czaczy. Przedział, w którym się znajduję to dwa łóżka (trzecie jest w przedziale obok, ale nie korzystamy z niego). Tak więc przedział ten to dwa łóżka, telewizor, klimatyzacja, gruziński luksus na całego.
Wracam jednak do dnia drugiego wyjazdu. Podejście okazało się nie takie proste. Stromo i to bardzo, ale dzięki temu w godzinę byliśmy pod klasztorem. Rzeczywiście położony jest niesłychanie malowniczo. Widoki przepiękne. Pod klasztorem robimy sobie siestę urozmaiconą zdjęciami z tonącym w chmurach Kazbegiem i misiem, którego targam w plecaku rzez całą Gruzję. Jest fantastycznie, ciepło i zielono. Po rozległych łąkach przemykają w podskokach krowy. Na tle skalistych szczytów Kaukazy wygląda przedziwnie.
Zwiedzamy teren klasztoru i idziemy dalej w stronę lodowca pod Kazbegiem. Nie jest już na szczęście tak stromo. Wszechobecne krowy buszują w krzakach i tylko czekamy, aż któraś przebiegnie nam przed nosem albo wpadnie prosto na nas. Krowy są wszędzie. Dochodzimy do wniosku, że w tym tempie nie dojdziemy jednak do lodowca. Idziemy z Mechłakiem na skróty na pobliskie wzgórze żeby zrobić zdjęcie Kazbega w chmurach. Aga zostaje na dole i idzie spać. Może mandatu nie dostaniemy. Wchodzimy, rodzimy fotkę i schodzimy. Mandatu niet. Zawracamy. Znów te ganiające dookoła krowy. Drogę powrotną pomiędzy klasztorem a Kazbegi pokonujemy szutrem, po którym jeżdżą samochody, a nie stromizną przez las. Mijające nas rozklekotane łady, czy luksusowe terenówki pokonują szutrową serpentynę w tumanach kurzu i spalin. Przepełniona łada na tle kaukaskich kilkutysięczników wygląda dziwnie. Trochę się jednak zmachaliśmy.
Zaraz napijemy się miejscowej lemoniady. Ta wczorajsza, zielona, o wyglądzie ludwika była słaba. Ale cytrynówka pod Google Marketem – przednia. Trochę się wprawdzie po niej beka, ale jest pyszna. Chyba czas na czaczę. Skoro w sklepie jest tabliczka z napisem czacza to szkoda nie skorzystać z tego słynnego napoju. Nie wiem czemu tyko pomyśleliśmy, że czaczą będzie napój stojący nad tabliczką. Nic bardziej mylnego. To tylko zwykła wódka. Naszą czaczę pani sklepowa wyciągnęła z zakamarków sklepu i zaprezentowała baniak, w którym było to coś. Przelała nam do plastikowej butelki po piwie. A że nie ma opcji kupna pół litra (zresztą nie ma takich plastikowych butelek po piwie), więc od razu mamy cały litr. Koszt? 6 lari, czyli 12 złotych. Niezły musi być to zajzajer. Degustację robimy od razu pod sklepem. Fuj. Musimy coś szybko zjeść bo się zaraz złożymy. Idziemy na słynne szaszłyki. Nie wiemy jeszcze co to dokładnie są gruzińskie szaszłyki. Ale wiemy, że jesteśmy głodni, więc zamawiamy po dwa. I do tego popularną sałatkę z pomidorów i ogórków – takich prawdziwych. Pani barowa zapytała nas dla upewnienia się, ile jest z nami osób, dając nam sygnał, żebyśmy się zastanowili nad tym, czy wiemy co robimy. Ale domyśliliśmy się tego dopiero jak dotarły do nas talerze, a szaszłyki szły na grilla. Trzeba to będzie jakoś wchłonąć.
Ale póki co musimy nabrać mocy, więc zaczerpujemy ciut ciut z bukłaczka z czaczą. A tu niespodzianka. Dopada mnie jakieś dziadostwo. Robi mi się momentalnie słabo. Muszę odejść od stolika i gdzieś spokojnie odsapnąć. Jak szybko przyszło – tak szybko poszło. Ale przez tą chwilową słabość nie obżarłem się aż tak tymi szaszłykami. Może i dobrze. Za czaczu na razie dziękuję. Wracamy do naszego pokoju przy rodzinie i mamy zasłużony odpoczynek. Może tym razem nie pójdziemy spać przed zmrokiem. Dochodzę do siebie i dla zdrowotności jednak tuż przed snem wypijam łyk czaczy. I znów przede mną noc w pozycji w kształcie litery U.