Do Denpasar dolecieliśmy późnym wieczorem. Zarówno lotnisko, jak i okolica zaprezentowały się słabo w porównaniu z Singapurem. Złapaliśmy taksówkę (190k IDR) i pojechaliśmy do najbliższego turystycznego miasta: Kuty. Taksówkarz wysadził nas przy głównej ulicy i ruszyliśmy na poszukiwanie noclegu. Nocą miejscowość sprawiała przygnębiające wrażenie: nieprzystępne, szare, brudne. Wąskie, prawie puste uliczki budziły niepokój, a brak turystów i nie do końca przychylne spojrzenia miejscowych zniechęcały do wędrówki. Nocleg w Kedins'II o stosunkowo przystępnej cenie (190k IDR/pokój ze śniadaniem) udało nam się znaleźć dopiero za szóstym podejściem. Zmęczeni i trochę zniechęceni szybko zasnęliśmy. Rano zaatakował nas ryk motorów, a na ulicach ciągnął się nieskończony sznur pojazdów. Zapach spalin w połączeniu z wszechpanującym upałem nie był dobrą mieszanką. Ale w świetle dziennym Kuta wyglądała ciut lepiej niż poprzedniego wieczoru. Spacerując po hałaśliwym miasteczku nieustannie byliśmy zaczepiani przez właścicieli małych kramów, sprzedających głównie słabej jakości ubrania. Na chwilę zatrzymaliśmy się przy tablicy upamiętniającej tragiczny zamach bombowy sprzed 10 lat, umieszczonej na placu po zniszczonym wówczas budynku dyskoteki. I powoli doszliśmy do wybrzeża – istnego raju dla surferów. Co nas uderzyło to stosy śmieci na plaży wyrzucane przez fale: puste butelki, plastikowe worki, opakowania, ba! widzieliśmy w piasku nawet rozbitą żarówkę. Nikt tego nie sprząta, a każdy dokłada swoje. Ogromnie mnie to wkurzało, choć faktem jest, że kosze na śmieci są tu rzadkością. Szybko zwinęliśmy się stamtąd, by usiąść w zacienionej knajpce i przemyśleć dalsze kroki. Zniesmaczeni Kutą postanowiliśmy pozwiedzać okolicę, a że ceny wycieczek oferowane przez tzw. agentów były nierealne uznaliśmy, że najlepszym sposobem na szybkie przemieszczanie się będzie skuter. Wypożyczenie pojazdu na następny dzień załatwiliśmy w naszym hostelu (35k + 15k IDR ubezpieczenie, cena paliwa: 4,5k IDR/litr), po czym do późnego popołudnia relaksowaliśmy się w basenie i wokół niego, a wieczorem udaliśmy się na ‘tour de bars’. Generalnie Kuta to jedna wielka imprezownia, tętniąca muzyką disco, zdecydowanie nie polecałabym tego miejsca osobom szukającym raczej spokoju i chwili wytchnienia na niezdeptanych ścieżkach. Nas też ten hałas przytłoczył, więc wróciliśmy do hotelu przed snem wskakując jeszcze do basenu. Rano po pysznym śniadaniu (kawa plus sałatka owocowa) włączyliśmy GPSa, założyliśmy kaski i ruszyliśmy w 40kilometrową drogę do Ubud – określanego w przewodniku zaszczytnym mianem miasteczka artystów, sławnego ostatnio dzięki filmowi Jedz, kochaj i rób co chcesz. Już za pierwszym zakrętem wjechaliśmy w korek, ale motor daje tę przewagę nad samochodami, że można je zręcznie omijać, z czego raźnie korzystają wszyscy tubylcy. Na skuterach jeżdżą całe rodziny, przewożone są nimi drobne zwierzęta gospodarcze oraz mniejsze i większe zakupy. Byliśmy bodajże jedynymi białasami na dwukołowcu, co wzbudzało spore zainteresowanie lokalsów. Nawet za miastem ruch nie słabł, nie było także żadnych spektakularnych widoków pól ryżowych. Obawialiśmy się spotkania z policją, bo chociaż mieliśmy wszystkie niezbędne dokumenty (karta pojazdu i międzynarodowe prawo jazdy) to widzieliśmy wcześniej, że policjanci zatrzymują do kontroli przede wszystkim turystów kompletnie ignorując łamiących przepisy miejscowych kierowców. Na szczęście ominęły nas wszelkie patrole. Tuż przed docelowym miasteczkiem krajobraz się nieco zmienił. Pojawiły się świątynie i nieco więcej zieleni. Jakieś 2 km przed centrum zatrzymaliśmy się w małym parku, tzw. Monkey Forrest będącym rezerwatem małp. Zwierzęta były na tyle oswojone, że nic sobie nie robiły z obecności tłumów ludzi, co odważniejsze okazy zaglądały turystom do plecaków. Generalnie miejsce bez szału. W lasku, przyodziani w sukienki, zwiedziliśmy maleńką świątynię, przy wyjściu z której musieliśmy zapłacić „obowiązkowy wolny datek”. W Ubudzie zostaliśmy jeszcze na całkiem niezłym obiedzie w lokalnej knajpce, która specjalizowała się w potrawach z wieprzowiny co jest ewenementem w największym kraju islamskim. Ale jak wiadomo Bali znacznie różni się kulturowo i religijnie od pozostałej części Indonezji, więc i taka ekstrawagancja nas specjalnie nie zaskoczyła. Wracamy do Kuty i z ulgą zsiadamy ze skutera. Całodniowa wycieczka kończy się dość mocnym zaczerwienieniem skóry w okolicach karku i rąk, które wystawione były na mordercze słońce. Znaczną ulgę przynosi dopiero wieczorne pławienie się w hotelowym basenie i zimne piwo, które jest niezastąpionym napojem w tropikach... Jeszcze tego samego dnia kupujemy bilety typu open na speed boat na wyspy Gili (800k IDR/os) i następnego dnia o świcie wyruszamy minibusem (w cenie biletu) do portu w Padangbai. Stąd wraz z całą masą innych białasów zostajemy przeniesieni na około 30 osobową łódź, która gnając 50km/h w półtora godziny zawozi nas na największą wyspę – Gili Trawangan.
Podróż Lato bez końca - rozczarowanie "rajem"
2012-05-29