Tak, tak, jak ktoś się urodził naiwny i z powolnym myśleniem to taki zejdzie z tego padołu łez. Bo trzeba być albo odważnym albo głupim, by nie mając żadnego doświadczenia wybrać się na własną rękę do Mediny i na suki w Marrakeszu. Jednego dnia musieliśmy się wybrać, bo mamuśka tyle bidula się naczytała o targach i zakupach najprzednejszych w Marrakeszu, że doczekać się nie mogła do zorganizowanych i zaplanowanych wyjazdów. Gdy przypomnę sobie "zakupy" w Egipcie, to na samą myśl o tym robiło mi się słabo. Ale skoro jej obiecaliśmy….Pojechaliśmy i….ku memu zaskoczeniu nie było tak źle. Trzeba się było targować, ale nie było tak chamskie, perfidne i niesmaczne jak w Egipcie. Nie było ciągłego nagabywania. Jeśli powiedziało się "nie, dziękuję", nie było grymasów na twarzy, nie było lamentów. Było miło i przyjemnie. I nawet jeśli targ nie doszedł do skutku, to rozchodziliśmy się w uśmiechach. Po mojej relacji z Egiptu ktoś napisał, że niestety tak to wygląda w krajach arabskich. I takie miałem i ja przekonanie. Ale teraz, po Maroku zmieniam zdanie całkowicie. Tutaj możemy podziwiać piękno kultury arabskiej, bez obawy, że na każdym kroku będziemy maltretowani. I tak jak Egipt to Via Dolorosa, tak tu to czysta przyjemność, no może nie licząc żaru lejącego się z nieba.
OGRODY
Pierwszą ze zorganizowanych wyjazdów po Marrakeszu był objazd po słynnych ogrodach. W latach 20-tych XX w. francuski malarz Majorelle, na fali fascynacji w sztuce europejskiej orientem, kolonializmem oraz sztuką arabską, kupił w centrum Marrakeszu willę z dość dużym ogrodem. Będąc artystą potrafił wydobyć z podupadłem posiadłości całe piękno i urok. Majorelle był również zapalonym kolekcjonerem roślin. Ze swych podróży po całym świecie przywoził okazy egzotycznej flory. I tak powstał jeden najpiękniejszych ogrodów Marrakeszu. Japońskie i chińskie bambusy zapewniły przyjemny chłód i cień pośrodku rozpalonego do czerwoności miasta. Kiście zwisających kolorowych kwiatów zapewniły kolorystyczna karuzelę. Chodząc zacienionymi alejkami podziwia się najróżniejsze okazy roślinności od tajemniczych drzew po meksykańskie kwitnące kaktusy. W jednej z bocznych alejek znajduje się "mauzoleum" Yves Saint Laurenta. Słynny projektant mody kupił willę tuż po tragicznej śmierci w wypadku ulicznym Majorella, co absolutnie nie jest zaskoczeniem w mieście gdzie każdy jeździ jak chce, gdzie jedzie się na czerwonym, gdzie wbiega się na ulicę pomiędzy jadące samochody.W każdym bądź razie Saint Laurent kupił willę i finansował utrzymanie ogrodu. Projektant tak ukochał ten mały skrawek raju, że nakazał by po jego śmierci to tu spoczęły jego prochy. To tutaj ponoć Henri Matisse poznał charakterystyczny dla niego kontrast głębokiego błękitu z zielenią i żywą żółcią. Chodząc alejkami pomiędzy różnokolorowymi donicami z pięknymi kwiatami, niespodziewanie wychodzi się na głęboko-niebieską willę ozdobioną żółtą powiewającą na wietrze kotarą na tarasie w otoczeniu żywej zieleni. Willa otoczona jest kilkoma stawami, fontannami. Oplatają ją kiście kolorowego kwiecia. I gdyby nie charakterystyczne dla 20-lecia prostota budynku, to można by pomyśleć, ze znaleźliśmy się w ogrodzie jakiegoś perskiego paszy z baśni 1001 nocy.
Kolejnym odwiedzonym tego dnia ogrodem był Jardin Menara, który okazał się być wszystkim a nie tym co mieliśmy nadzieje zobaczyć. Po pięknie Jardin Majorelle spodziewaliśmy się czegoś w podobnym stylu tylko może bardziej arabskiego. W rzeczywistości Jardin Menara okazał się być gajem oliwnym . I tyle. Menara miał jednak jedną niezaprzeczalna zaletę. W przewodniku ograniczono się tylko do krótkiej informacji, że ogród został założony przez dynastię Almohadów w XII w. czyli tuż po założeniu samego miasta, oraz że jeśli liczy się na widok ośnieżonych szczytów Atlasu Wysokiego to nie ma co na nie liczyć. Już nie pierwszy raz uczę się, że przewodniki a rzeczywistość to dwie różne historie. Wchodząc do "ogrodu" widzi się jedynie równe rzędy drzewek oliwnych z koczującymi i odpoczywającymi wszędzie miejscowymi. W oddali co prawda pojawia się takie jakby podwyższenie, jakiś budynek na szczycie, ale w gruncie rzeczy człowiek zastanawia się "i po co nas tu wleczono?". Kolejne rozczarowanie, i nie wiem czy nie większe, następuje po wejściu na platformę, która okazuje się być nieziemsko brudnym basenem (dość dużych rozmiarów) z wodą koloru mleczno-brunatno-żółtawym. Aż się człowiekowi obiad komunijny odbija. I do tego dzieciaki skaczące i kąpiące się w tej zlewce. Ciekawe ile już mają chorób ciężko zakaźnych? Ale wszystko odmienia się na lepsze, gdy dojdzie się na drugą stronę basenu gdzie otwiera się przed nami przepiękny widok na pojedynczy pawilon otoczony wianuszkiem ośnieżonych szczytów. Przewodnik podawał, że najlepiej być tam przed południem. Bzdura. Późne popołudnie a nawet szczyty skąpane w świetle zachodzącego słońca byłyby jeszcze piękniejsze. Gdyby przyjść rano, tak jak podawał przewodnik, to faktycznie można zapomnieć o widoku na szczyty. A to z dwóch powodów. Po pierwsze słońce oświetla wszystko ze złej strony- czyli po zdjęciach. Po drugie nim powietrze oczyści się z nocnej wilgoci i zrobi bardziej przeźroczyste musi jednak minąć parę godzin nawet w półpustynnym Maroku. Wieczór spędziliśmy w kawalkadzie bryczek przeciskając się zatłoczonymi ulicami, umykając spod kół pędzących aut. Jednym słowem macabresque. Albo spadnie się z kolebiącej się bryczki albo niechybnie coś w nas stuknie na skrzyżowaniu.
HISTORIA
Kolejny dzień poświęciliśmy historii i najbardziej znanym marrakeszańskim zabytkom. Na pierwszy rzut wzięliśmy symbol Marrakeszu, czyli Meczet Kutubijja z najwyższym w mieście budynkiem- minaretem. Meczet Księgarzy pierwotnie został wzniesiony przez Almorawidów tuż po założeniu miasta. Niestety albo stety, meczet został zniszczony przez Almohadów z Atlasu Wysokiego, którzy zdobyli miasto w 1147 r. Zdobywcy wybudowali własna świątynię. Jednakże wykopaliska dowiodły, że była źle usytuowana względem Mekki, gdyż już w 1158 ukończono drugi meczet, który miał skorygować błędne usytuowanie starszej sali modlitewnej. Słynny minaret, ponad 70-cio metrowa wieża była wzorem dla innych almohadzkich świątyń w Rabacie czy Sewilli.
Tuż za murami meczetu zaczyna się stara dzielnica żydowska, gdzie znajduje się kilka najważniejszych zabytków miasta. W drodze do pałacu El-Bahia wstępujemy do Dar Tiszkiwim. W pięknie odnowionym riadzie, czyli starym autentycznym arabskim domu kupieckim znajduje się małe muzeum założone przez pewnego Holendra, w którym umieścił swoje bogate zbiory berberyjskie. Coś jak podpoznańskie muzeum Arkadego Fiedlera. Z muzeum labiryntem uliczek i pasaży handlowych udajemy się do niepozornego z zewnątrz pałacu El-Bahia. I tutaj chcą nie chcąc należałoby się pochylić nad kwestią gustu. Pałac został wybudowany w XIX wieku przez wielkich wezyrów sułtanów z dynastii alawidzkiej. Jedni uważają pałac za przepiękny przykład arabskiej architektury. Inni z kolei widzą w nim kiczowate wynaturzenie sztuki andaluzyjskiej. Jakby nie było to jest to ciekawy przykład architektury arabskiej, ornamentyki. Liczne dziedzińce, pięknie zdobione i chłodne sale przenoszą nas w świat baśni. A że nikt z nas nie aspirował do miana znawcy sztuki arabskiej…więc dana nam była niczym nie zmącona radość podziwiania pięknego pałacu. Część El-Bahia nadal jest używana (szczególnie pokoje na piętrze) jako pokoje gościnne króla. Między innymi przebywali tam Onasisowie. jeden z licznych dziedzińców (obecnie w odrestaurowywanym) kręcono Lawrenca z Arabii. Dziś El-Bahia, choć zaliczany jest do wielkiego zespołu zabudowań królewskich, w dużej mierze udostępniony jest zwiedzającym.
Ostatnim punktem na naszej dzisiejszej liście do zwiedzenia są olśniewające grobowce Sadytów. Historia tego miejsca jest dosyć niezwykła. Grobowce zostały wzniesione przez Ahmeda al-Mansura, na miejscu wcześniejszego, przeznaczonego dla potomków proroka cmentarzu. Zespół składa się z kilku sal np: sali kobiet, sali królów i sali dzieci oraz obszernego dziedzińca, na którym chowano w nieopisanych grobach dworzan. Po upadku dynastii, gdy kraj uległ destabilizacji, grobowce zostały zamurowane na rozkaz Mulaja Ismaila. I tak uległy zapomnieniu aż do czasów gdy zostały ponownie odkryte przez Francuzów okupujących Maroko. Wcześniej wejście wiodło przez pobliski Meczet Kutuba lub pałac El-Badi. Dziś dochodzi się do nich wąziutkim przesmykiem biegnącym pomiędzy zewnętrzną stroną sali modlitewnej Kutuba a sąsiednim budynkiem. Powoli prowadzone są prace restauracyjne by doprowadzić wszystko do dawnej świetności. A gdy prace zostaną ukończone, to będzie to jeden z najpiękniejszych i najciekawszych zabytków jakie Marrakesz ma do pokazania.
MEDINA I SUKI
Marokańskie wywczasy powoli dobiegają końca. Niemniej jednak czeka nas jeszcze kilka ciekawych dni. Skoro widzieliśmy zarówno historyczną jak i krajoznawczą stronę Marrakeszu, to teraz pozostało nam nic innego niż zanurzyć się w szaleńczym półświatku Mediny i suków. Większość tych miejsc już i tak widzieliśmy podczas naszego samotnego wypady, jednakże z przewodnikiem opowiadającym co mijamy i widzimy jest to zdecydowanie ciekawsze. Autokar odebrał nas z hotelu punktualnie. Ale musimy jeszcze podjechać do drugiego hotelu po kilku pozostałych uczestników. Tyle czekaliśmy na te osoby ze pół autokaru zwyczajnie posnęło z nudów i zaczęło chrapać. W pewnym momencie przewodnik jak nie huknie przez mikrofon i nie wystraszy wszystkich ze to napad…Normalnie ubaw po pachy. W pierwszej chwili sądziłem, ze to tylko tak dla jaj, by rozruchać zaspane towarzystwo. Niestety nie. Przewodnik okazał się być (we własnym mniemaniu) człowiekiem dowcipnym, energicznym i bardzo zajmującym. Cóż za rozczarowanie. Koleś był głośny (że wyglądaliśmy jakby ciągle się darł na przestraszoną grupkę przedszkolaków), faktycznie nadpobudliwy i jak zgodnie orzekliśmy na niezłym haju. Bo człowiek normalny tak się nie zachowuje. Ale!!!! przewodnikiem okazał się być dobrym. Potrafił nam załatwić wejście do szkoły średniej w starym pofrancuskim budynku, do szkoły koranicznej, gdzie z dziesięciu 5-latków siedziało w równych rządkach, weszliśmy do wspólnej piekarnii. Tu dwa słowa wyjaśnienia. Wioska czy "sąsiedztwo" w miastach by egzystować musi mieć pięć rzeczy: 1. meczet, 2. szkoła koraniczna, 3. fontanna, czy raczej studnia, 4. wspólna piekarnia, 5. wspólne łaźnie. Wspólna piekarnia służy okolicznym mieszkańcom jako miejsce gdzie gotuje się i piecze posiłki, które później gorące i pachnące zabiera się do domu. I taką wspólną piekarnie widzieliśmy. Byliśmy tam może z 5 minu a w tym czasie przyszły ze 3 kobiety by przynieść czy odebrać gotowe już potrawy. Marrakesz według miejscowych wierzeń ochraniany jest przez 7-miu świętych. Ślad tych wierzeń odnajdujemy na każdym kroku, czy to w postaci zaniedbanych 7-miu wieżach 7-miu świętych niedaleko dworca autobusowego, czy to w nazwach hoteli, pensjonatów czy restauracji. W trakcie naszych wędrówek po Medinie natknęliśmy się na grobowiec jednego z nich. Budynek choć ładny to nieco podniszczony. Niemniej jednak widać było te wierzenia są nadal żywe, że ludzie nadal przychodzą się tu modlić. Gdy weszliśmy w suki kowali, potem skórzane i jubilerów to było czyste szaleństwo. Jak stado baranów szliśmy za przewodnikiem do berberyjskiej apteki gdzie usiłowano nam sprzedać dziesiątki kremów, kremików, olejków, przypraw. Dzień zakończyliśmy w starym hotelu na placu Jamaa El Fna, gdzie z górnego tarasu mieliśmy cudowny widok na wieczorny tłum, zachodzące słońce. Na suki wybraliśmy się jeszcze raz, tuż przed końcem wczasów by porobić ostatnie zakupy, wysłać widokówki i porobić kilka zdjęć. Mam bardzo dobrą orientację w terenie. Potrafię trafić własnymi śladami w to samo miejsce. Mimochodem wypatruję punktów orientacyjnych i od jednego do drugiego jak po nitce trafiam do celu. Jednakże na sukach pogubiłem się jak trzylatek w sklepie z zabawkami. Do pewnego momentu dawałem rade, ale w pewnym momencie nie wiedziałem gdzie jestem. I dobrze, że wypatrzył nas jeden z przewodników, z której z wycieczek, bo pewnie do dzisiaj błądzilibyśmy ciemnymi uliczkami. I mimo, że odwiedziliśmy kilkadziesiąt sklepów to w sumie i tak większość zakupów porobiliśmy na Avenue de Mohammed V w takim niby centrum sztuki, gdzie ceny, jakość i oryginalność towarów gwarantowane (!!!) są przez rząd, innymi słowy żadna tam chińszczyzna. Centrum sztuki mieści się w kilku budynkach, w których znajduje się kilkanaście punktów usługowych, sklepików i kawiarnia. Ceny na wszystko są odgórnie ustalone. Nie trzeba się targować. Są tam sklepy z biżuterią, galanterią skórzaną, pamiątkami, akwarelami, można na poczekaniu dostać arabską kaligrafię z własnym imieniem bądź sentencją, dywany, makaty, lampiony, przyprawy czy pachnidła. Można zobaczyć jak tkane są na naszych oczach piękne kilimy czy jak jubiler wyrabia piękne cacuszka. Wszystko na robione jest na twoich oczach a nie w jakiejś zapadłej chińskiej prowincji robione rękoma dzieci czy więźniów politycznych. Mamuśka to jest jednak udana. W trakcie jak chodziliśmy z wycieczką po sukach w pewnej chwili wypatrzyła takie fajne ceramiczne popielniczki. Było tego całe pudło w różnych wielkościach i kolorach. Tuż nad najmniejszymi wisiała cena 10 dirhamów. Więc starsza nie myśląc za dużo wzięła ode mnie monetę 10 dirhamów (nie wiedziałem po co jej to bo bardziej obserwowałem resztę wycieczki by nam nie zginęli niż na to co ta szalona kobieta wyprawia z jedną monetą). W pewnym momencie patrzę a ona dopada galopem pudło z popielniczkami jak nie capnie jednej (największej) jak nie wciśnie osłupiałemu sprzedawcy monety, jak nie odwróci się na pięcie i znów galopem nie puści się za resztą wycieczki….po prostu komedia. Jak znam życie 10 miały kosztować te najmniejsze, a te które ona capnęła pewnie kosztowały z 40 do 50. Ale jej mina po wszystkim była bezcenna. Ta duma i przeświadczenie, że nie dała się wykiwać. Po prostu kolejna rodzinna legenda. Gdy wracaliśmy plac zastawiony był dziesiątkami kramów. Pierwszy rząd poświęcony był ślimakom. Mała porcja 5 dirhamów, duża zaś 10. No to wziąłem małą. Ale nie dojadłem. Bardzo pieprzne były, żuło się toto i nie dawało pogryźć.Ale w sumie dobre było.Jednakowoż mimika mamuśki jak z obrzydzeniem patrzy jak wznoszę wykałaczkę z nabitym ślimakiem do ust odbierał wszelki apetyt. Tym razem to jej własny obiad komunijny się odbijał. Oczywista każdy etap konsumpcji od wydłubywania gadziny z muszli aż po żucie jest uwieczniony. Pytanie tylko czy fotki udane bo ojciec aż krztusił się ze śmiechu jak mnie widział z tą wykałaczką. Jakby nie było to kupa śmiechu była. Szczególnie gdy ojciec po jakimś już czasie nie wytrzymał i pyta się" co ty tam tak żujesz? gumę masz i nie częstujesz?" A ja na to "nie…ślimaki nadal żuje". Mina starszej nie do porobienia.