W niedalekiej Zagorze, przewodnik zrobił nam niespodziewajkę i załatwił nam ponad godzinną "przejażdżkę" na wielbłądach, po pięknej oazie. Jak widziałem jak wszystkimi mojta, ja pomyślałem, nie ma bata nie wsiadam. Ale zostałem zakrzyczany i chcąc nie chcąc musiałem dosiąść tego coś. Przez pierwszy kwadrans ciągle wydawało mi się, że spadam i że chcą nas zabić od zawrotnej szybkości. Truchtał on czy co? Później jednak, gdy nauczyłem się dostosowywać ruch ciała do kroku wielbłąda i w miarę jednostajnie wszystko się ruszało to rozochociłem się na tyle by zacząć strzelać fotki. Z czasem zacząłem również cieszyć się spokojną przejażdżką pośród bujnej roślinności, było ciepło, w cieniu i z lekkim wiaterkiem, fajnie mnie bujało…więc było super. Jedyną chmurą na tym obrazku był Stevie, który nie wiedzieć czego upodobał sobie moje kolano. Kto to Stevie? Hmmmm….Stevie, to wielbłąd, który winien kroczyć daleko za moim. Bestia jednak ciągle przyśpieszał by podnieś łeb i łypnąć na mnie jednym okiem i coś tam gaworzyć po swojemu a potem ocierać łeb o moje kolano. Wszyscy byli poskładani ze śmiechu oczywiście, ze Stevie mnie na tyle polubił by się przywitać ze mną. Za którymś razem gdy przyśpieszył i łypnął na mnie okiem, znajomy Anglik krzyknął "hi my name is Stevie", no i tak już została gadzina ochrzczona. Dla mnie tam to Stevie to była taka włochata wścibska sroka, bo szczególnie go interesowało co to za dziwny pstryk jak robiłem fotki. Ale dlaczego tak blisko moich nóg ja się pytam? Nic to, niczego nie odgryzł, wiem bo później przy kąpieli sprawdzałem. Ale i tak na hasło Stevie wszyscy mają mokro.
Podróż Maroko, maj 2012 - Wielbłądy, Stevie i kolano
2012-05-22