Ostatnią wycieczkę odbyliśmy do Coba. Jednego z najstarszych ale jednocześnie najmniej znanego miasta Majów na Jukatanie. Tereny wykopalisk położone są w dżungli. Dżungla porasta dosłownie wszystko. Piramidy, budowle, place. Tylko ścieżki wydeptane i uczęszczane przez turystów są wolne od bujnej roślinności. Teren do zwiedzania jest ogromny. Zdecydowanie większy niż w Tulum. Ba! Jest zdecydowanie większy niż w Chichen Itza. W Coba widać jak przez setki lat pozostałości po tej wielkiej cywilizacji wyglądały. Nie tak jak Chichen, wszystko uporządkowane, trawniki przystrzyżone. Tu widać walkę człowieka z przyrodą! Widać jak każdy fragment miasta, jak każdy budynek, każda piramida pieczołowicie wydzierana jest zachłannej dżungli.
W Coba co więcej, znajduje się jeszcze piramida, na którą można się jeszcze wspinać! Czyż muszę wspominać, że dwa razy nie trzeba było mnie zachęcać? Głupota niestety nie boli. 120 stopni, które stopniami są jedynie z nazwy, bo każdy nierówny, miejsca wystarczająco czasami by postawić pół stopy, ślisko jak na lodowisku. Człowiek jest mokrusieńki gdy już się wdrapie na szczyt. Pełne słońce, parne powietrze bijące od dżungli, że też zawału nie dostałem to się dziwie... choć chyba nie dostałem bo zapomniałem o tym pomyśleć gdy po wejściu zobaczyłem widok roztaczający się ze szczytu Nohuch Mul, najwyższą piramidę w Cobie. A widok jest spektakularny. W oddali widać taflę jeziora, ponad zielonym dachem dżungli gdzieniegdzie wyłania się jakaś budowla czy mniejsza piramida. Absolutną ciszę co jakiś czas zakłóca jazgot wykłócających się o coś papug lub szelest gałęzi poruszonych przez rozbawione sajmiri.
Głupota nie boli, pamiętacie? Czas schodzić i mi na widok stopni i wyobrażenia sobie, że mam po nich schodzić robi mi się ewidentnie słabo i ziemia zaczyna mi coś podejrzanie się robić miękkawa. No ale zleźć przecie muszę! Myślę sobie „kotku jakżeś wlazł tak i zlazł”. Po zebraniu odwagi uczepiłem się liny i ryms na tyłek i tak schodek po schodku zsuwam się powoli w dół. Widzę ojciec na dole aż kwiczy ze śmiechu, ale myślę sobie „nie śmiałbyś się bratku gdybyś sam tu wlazł” i z dzielną miną zsuwam się dalej.
W drodze powrotnej odbijamy trochę od głównego szlaku i co jakiś czas natykamy się na jakieś tajemniczestelle, monolity pokryte tajemniczym pismem i wyobrażeniami jakiejś zatartej postaci. Przed niektórymi jeszcze dziś widać Majowie palą kadzidła, składają ofiary i modlą się. Zwiedzanie Coby to wspaniałe przeżycie.