Mimo zmęczenia nie dane nam było odpocząć. Tuż pod naszymi oknami przechodził orszak weselny. Swoją drogą, to całkiem ciekawe było. Pan młody na koniu ubrany jak perski satrapa, panna młoda owoalowana od stup do głów siedząca ni to na rydwanie, ni to wozie otoczona przez wrzeszczący tłum rodziny, przyjaciół i do tego wszystkiego jakby był mały hałas jazgocząca hinduska muzyka z głośników jadącego za tym wszystkim pikapa. Jednym zdaniem zapomnij o śnie.
Nim rozstaliśmy się z naszym kierowcą umówiliśmy się z nim, że odbierze nas z hotelu o 6 rano. By z wszystkim zdążyć zamówiliśmy budzenie na 5 a śniadanie na 5.30 rano. Dobrze, że nastawiliśmy komórki bo byśmy spali do południa. Nikt nie zadzwonił... się okazało, że wieczorna zmiana nic nie przekazała. Śniadanie miało być dla nas gotowe w stołówce hotelu. punkt 5.30 wchodzimy do stołówki... jakaś jedna rachityczna lampa się pali... własnym oczom nie wierzymy. Krzesła na stołach cała podłoga zasłana jakimiś materacami czy czymś podobnym i obsługa śpi... Pewnie odsypia ten wczorajszy marsz weselny... Mi się chce śmiać... ale Asik zaczyna nabierać czerwonej barwy na twarzy... Nic więcej nam nie pozostało niż w tył krok i do recepcji z grzecznymi acz stanowczymi pretensjami... W końcu recepcjonista (sic!) poszedł obudzić jednego delikwenta ze stołówki, by nam coś przygotował. Chyba nikogo nie zdziwię stwierdzeniem, że poza butelkowaną wodą nic nie ruszyliśmy... Jakoś nie przywykłem by jeść śniadanie gdy ze 15 hindusów śpi mi między nogami i sapie przed sen. Wściekli z głodu idziemy do holu by spotkać naszego kierowcę. Choć ten pojawił się punktualnie tak jak się umówiliśmy. Ale nic to! Bo jedziemy zobaczyć Taj Mahal!!!
Jest jeszcze ciemno (i dziękować za to Bogu, Siwie, Buddzie czy komu tam jeszcze - potem wyjaśnię dlaczego)wchodzimy na tereny Taj Mahal. Pierwsze co mi się rzuca w oczy to chmary zielonych rozjazgotanych papużek. Po tym co widzieliśmy wcześniej zaskakuje nas widok pięknie przystrzyżonego trawnika, kępy kwitnących krzewów. Wszystko zadbane, odnowione. Przechodzimy przez frontową bramę i otwiera się przed nami widok majestatycznego Taj Mahal skąpanego w lekko różowawym świetle wschodzącego za nami słońca. I tak moglibyśmy usiąść na stopniach, siedzieć, patrzeć zachwycać się i cieszyć, że dane nam jest zobaczyć na własne oczy coś tak wspaniałego. Ale nie ma lekko, od tyłu zaczyna na nas naciskać tłum kolejnych turystów. Więc nie czekając dłużej idziemy wzdłuż jednej z fontann symbolizujących jedną z rajskich rzek. Jestem w szale robienia zdjęć. Ale nawet Asik chyba jest urzeczona bo nic nie mówi, tylko grzecznie ustawia się do kolejnych zdjęć. Oczywiście przy ławce księżnej Diany tłumy... nie czekamy idziemy dalej.
Obchodzimy Taj Mahal dookoła. Po drugiej stronie rzeki widzimy pozostałości fundamentów i ogrodów bliźniaczego czarnego Taj Mahal, który Szahdżahan planował wybudować dla samego siebie. Niestety nie ziściło się jego marzenie, gdyż został zdetronizowany i osadzony w Forcie Agra przez własnego syna. Śnieżnobiała bryła mauzoleum nie jest ani śnieżnobiała ani nieskazitelna. Mieni się różnymi kolorami w zależności od pory dnia. Marmur inkrustowany jest przepięknie motywami kwiatów, liści i akantów wykonanymi z cieniutkich płatków kamieni szlachetnych i półszlachetnych. Cyzelowanie jest tak precyzyjne, że gdy przyłoży się źródło światła do marmuru to okoliczne inkrustacje podświetlają się i mienią pięknymi barwami.
Po zwiedzeniu wnętrza udajemy się jeszcze na krótki obchód ogrodów by znaleźć jakieś nietuzinkowe ujęcie cudu. Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie, ostatnie zdjęcie i westchnienie żalu, że już trzeba iść... Dzięki temu, że byliśmy dość wcześnie uniknęliśmy tłumów i widoku, który otworzył się przed nami zaraz za progiem Taj Mahal. Otóż, gdy przyjeżdżaliśmy raniutko było ciemno, więc nie widzieliśmy tych ruin, śmieci, slumsów otaczających Taj Mahal. I może dobrze, że widzieliśmy je dopiero teraz?
Kolejnym punktem na naszej liście był Agra Fort. Piękny, krwisto-czerwony zespół obronno-pałacowy, serce państwa Wielkich Mogołów. To tu miał umrzeć w jednej w ośmiobocznych wież Szahdżahan patrząc na niedalekie Taj Mahal. Po zwiedzeniu fortu czekała nas długa i uciążliwa podróż do Delhi na nocleg. Nim jednak wyjechaliśmy z Agry musieliśmy coś zjeść było grubo po południu a my byliśmy po dwóch butelkach wody i paczce talarków lajkonika. Poprosiliśmy o byle jaką restaurację byle nie podawano tam hinduskiego jedzenia. Kierowca spytał czy może być pizza. No ba! Naturalnie że może być pizza. Oh naiwności moja... ty mnie nigdy nie opuścisz. Byliśmy tak wściekle głodni, że wpadliśmy do pizzeri nie patrząc na nic. Zamówiliśmy, czekamy, dostajemy, jemy i z okolic naszego stolika słychać ni to głuchy jęk rozpaczy ni to śmiech... Nawet pizze potrafią skubańce udoskonalić po swojemu. siedzimy patrząc na siebie. W naszych oczach widać tępe pytanie „co teraz?” i wtedy moim oczom ukazał się widok najpiękniejszy z możliwych, autentycznie aż mi łezka jedna czy dwie pociekły. po drugiej stronie ulicy była... Costa Cofee!! Dla niewtajemniczonych jedna z najbardziej popularnych sieci kawiarni w UK. Jak nie wypadniemy z pizzeri... jak galopadą nie puścimy się do costy, jak nie zaczniemy zamawiać ulubionych kaw, ulubionego ciasta czekoladowego, ulubionej panini... najedzeni i opici jak bąki poszliśmy się zrelaksować do ogródka by zapalić i nacieszyć się widokiem swojskiego czerwonego napisu Costy.