Wziąłem dwa dni wolnego by spokojnie usiąść i ponadrabiać wszelkie zaległości w opisach. I co? I jest grubo po północy, tłukę się po pokoju jak nieprzymierzając Żyd po pustym sklepie w poszukiwaniu całej skrzętnie gromadzonej makulatury (jak ją nazywa mój Asik) czyli biletów, wszelkiej maści folderów, karteluszek, zapisków na serwetkach etc, etc. I to jest oficjalne... to moje spóźnione przyrzeczenie noworoczne... jutro z samego rana obiecuje, że pójdę kupić jakiś fajny „pamiętnik” i będę go zabierał na każdą wyprawę i będę robił zawzięcie notatki, będę notował ciekawostki, przemyślenia i wszystko to z czym będę chciał się z Wami później podzielić. Bo teraz siedzę jak tak bidula na bryczce i dym mi idzie uszami bo staram się wszystko sobie przypomnieć... To tyle słowem wstępu.
Do pełnego opisu mojej wyprawy do Indii brakuje jeszcze tej wisienki na czubku czyli New Delhi - Agra - Goa. Jak pewnie pamiętacie z poprzedniego opisu podróży do Hospet/Hampi, podróż indyjską koleją to przygoda sama w sobie. Ok. 300 km jechaliśmy jakieś 9/10 godzin. Więc wyobraźcie sobie czego się spodziewaliśmy po podróży z Goa do New Delhi. Nie wiem... z jakieś trzy dni kolebalibyśmy się w tym pociągu? Więc wyobraźcie sobie nasz jęk ulgi gdy okazało się, że do New Delhi dostaniemy się samolotem. Tak, tak, kto naiwnym się pojawił na tym padole śmiechu to i naiwny zejdzie z niego. Nie pomyśleliśmy, że znów będziemy musieli przejść przez stępelkową mordęgę (zaciekawionych odsyłam do opisu Indie-Goa). A, że moje życie nie może być ani proste ani łatwe ani bez perełek, więc i sam lot był taką perełką. Ale wszystko w swoim czasie...
W przeddzień wyjazdu uprzedziliśmy recepcję, że wyjeżdżamy na 3 dni i w związku z tym prosimy o pobudkę o 4 rano bo mamy lot do New Delhi o 7. Niby wszystko załatwiliśmy. Po kolacji okazało się, że czatuje na nas kierownik recepcji, by nas zgarnąć do kanciapy i konspiracyjnym szeptem spytać się czy zgodzimy się opuścić pokój by on mógł go podnająć. W zamian po powrocie dostaniemy na resztę pobytu superior room. W pierwszej chwili mnie zatkało z wrażenia i zaskoczenia. Bo to, że jedziemy na wycieczkę nie znaczy, że się pakujemy i zostawiamy wolny pokój, prawda? Jako, że mój Asik to stwór na cztery kopyta kuty, więc dawaj się z nim wykłócać i ... o hańbo ... targować. No nic stanęło na tym, że kierownik przechowa nasze rzeczy w save roomie i dostarczy je tuż przed naszym powrotem do naszego nowego pokoju. No i polecieliśmy.
Lot nie był bezpośredni. Mieliśmy międzylądowanie w Bombaju, co warte jest wspomnienia z dwóch powodów. Po pierwsze, lotnisko położone jest w zasadzie w centrum miasta, a w każdym bądź razie bardzo blisko centrum, ale z pewnością jest położone w ścisłym centrum bombajskich slumsów. Lądowanie gdy widzisz w okienku widoki jak z filmu o tym chłopcu ze slumsów, który wygrał milionerów. Druga ciekawostka to to, że nie musieliśmy opuszczać samolotu. W czasie gdy załoga sprzątała i przygotowywała samolot do dalszego lotu na pokład weszła uzbrojona w kałachy straż graniczna by sprawdzić paszporty i bilety. Sam lot trwał około 4 godzin. W monitorkach leciały same hity bollywoodu... czyli nudy jak nigdy.
Gdy zbliżaliśmy się do New Delhi zaczynał się zachód słońca, i w okienku ponad morzem różowo-pomarańczowych chmur zobaczyliśmy skąpany w zachodzącym słońcu Dach Świata. Wspaniałe przeżycie. Nawet z odległości kilkuset kilometrów widok zapierał dech w piersiach. Ku naszemu zaskoczeniu New Delhi okazało się być całkiem nowoczesnym, gwarnym miastem. Zaraz po przylocie zostaliśmy zabrani przez „anglojęzycznego” kierowcę, który miał się nami opiekować przez te trzy dni. Najpierw musieliśmy pojechać po „anglojęzycznego” przewodnika. Dobre 2h straciliśmy na podróż w kurzu, jazgocie, ciągłym hałasie klaksonów setek riksz, aut, skuterów i wszelkiej maści innych pojazdów. No, ale wreszcie przewodnik wsiadł i zaczął rozmowę z nami od pytania czy mówimy po rosyjsku lub hiszpańsku... Zdębiałem... Jak nam później w baaaardzo łamanej angielszczyźnie wyjaśnił w tych językach lepiej mówi... Nic dziwnego. Ja lepiej znam japoński niż on angielski. I tak zaczął się pierwszy dzień zwiedzania.
Coś widzieliśmy, ale co to nie bardzo wiem. Tzn. wiem bo później przewertowałem przewodnik i się dowiedziałem, że zwiedzaliśmy Kompleks Qutb Minar. Jest to całkiem wysoka ok 70-cio metrowa wieża ozdobiona inskrypcjami z Koranu, wybudowana przez Kutb ud-dina Ajbaka, pierwszego muzułmańskiego władcę Delhi. Na terenie parku można jeszcze zobaczyć zachwycające ruiny najstarszego w Indiach meczetu wzniesionego na pozostałościach pierwotnych świątyń hinduskiej i dżinijskiej. Gdzieniegdzie widać jeszcze pozostałości pierwotnych płaskorzeźb, detali i zdobień. Ciekawostką jest, że pomimo islamskiego zakazu by utrwalać obraz jakiejkolwiek istoty czy człowieka pozostawiono w spokoju zdobienia przedstawiające sceny z kamasutry... zastanawiające...
W ten sam dzień widzieliśmy również ciekawą architektonicznie Bahai Lotus Tample. Niestety musieliśmy dosyć szybko opuścić teren świątyni, bo miejscowi „przystojniacy” doszli do wniosku, że skoro tłum, że skoro i tak się dotykamy, to co szkodzi gdzieniegdzie dotknąć bardziej. Po połowie dnia wysilania mózgownicy by zrozumieć przewodnika byliśmy „wyrąbani” jak konie po westernie. I mimo, że marzyliśmy jedynie o kąpieli i łóżeczku, skusiliśmy się by jednak jeszcze tego dnia pojechać do Agry by móc wejść na teren Taj Mahal skoro świt i uniknąć niechybnych tłumów.