Kiedy nadchodzi głód, nie należy z nim długo dyskutować. Kiedy głód dopada trzyletnie dziecko lub kobietę w ciąży, wszystko inne znika natychmiast, dlatego trzeba być dobrze przygotowanym. Podstawowa sprawa – nie dać się zaskoczyć. Nie należy czekać, aż głód się pojawi, a już z pewnością nie zaczynać wtedy poszukiwań "jakiegoś miłego lokalu" z obszernym menu i jeszcze dłuższym czasem oczekiwania. Może i widoki w takich miejscach są piękne (i wliczone w coperto), ale opanowanie głodnego chochlika, który wszędzie wchodzi i marudzi o colę (koniecznie z rurką) albo kobiety rozglądającej się wygłodniałym wzrokiem wokół nie jest łatwe, oj nie. Zatem w Cefalù przede wszystkim zlokalizowaliśmy supermarket. Iper Sidis znajduje się w samym centrum nowego miasta, dość blisko hotelowego wybrzeża, ale oczywiście są też inne (mapa turystyczna polecała nam jeszcze Ferdico – Pam Supermercati oraz Sigma – Giardina Supermarket). Oferta jest dość dobra – od plastykowych sztućców i kafetier dobrej jakości po szeroki wybór mozarelli, mortadeli i pakowanego pieczywa. Trzeba oczywiście pamiętać o sjeście, podczas której sklepy są nieczynne. Pomimo różnych zmian we Włoszech, na południu sjesta jeszcze istnieje i to w wielu miejscach. Zniknęła przede wszystkim w centrach turystycznych, ale już w małych barach, sklepach, bankach, na pocztach i stacjach benzynowych można się spodziewać opuszczonych rolet od ok. godz.13 do 16, a nawet18.
Supermarket zapewniał nam kolacje i przekąski, a na obiady składały się nasze ulubione Arancini, czyli kule ryżowe z różnymi farszami, w panierce. Żeby być precyzyjną, w Cefalù to się nazywa arancina (dosłownie "pomarańcza", w liczbie mnogiej arancine), podczas gdy w Taorminie zjadaliśmy na obiad po jednym arancino ("pomarańcz"?) lub kilka arancini. No, ale najważniejsze, że można je dostać w rosticceriach i są bardzo sycące. Podstawowe dwie wersje to al carno – z sosem mięsnym przypominającym nam, Polakom, szeroko pojęty "sos boloński" – oraz al burro – tylko pozornie z masłem, ponieważ oprócz niego jest jeszcze jakaś odmiana szynki, taka delikatna, oraz ser mozarella. Jedna lub dwie sztuki starczają za obiadek :)
Ponieważ to nasze ulubione jedzenie na Sycylii, nie przeszkadzało nam jedzenie go codziennie przez tydzień. Ale osobom pragnącym spróbować czegoś innego, co jednak nie jest pizzą, polecam zajrzenie do takiej rosticcerii, oferującej głównie garmażerkę na ciepło lub zimno. Oczywiście po włosku. Języki obce nie działają.
Skusiliśmy się też na odwiedziny w lokalu. Poza tym, że jednak nasz synek dostał colę (z rurką) i mieliśmy piękny widok wprost na morze, to ciekawostką jest fakt, że lokal ów był nie tylko restauracją, ale jednocześnie czytelnią. Na półkach bardzo elegancko wystawiono książki, po które można było sięgnąć i poczytać. Kilka z nich autorstwa Roberto Saviano. No, proszę, sądziłam, że na południu Włoch za nim nie przepadają, a jednak.
Osobna wzmianka należy się lodom. Nie tylko dlatego, że jestem ich ogromną fanką i cierpię za każdym razem, gdy znajomi w Krakowie mówią o "włoskich" lodach tu czy tam (niestety, żadne z nich nie mają z włoskimi nic wspólnego). Również dlatego, że mają niesamowite smaki. I to imitujące rzeczywiste owoce/warzywa. A może wcale nie imitujące? Odkryciem tego wyjazdu były tajemnicze ACE o kolorze jaskrawopomarańczowym. Skosztowaliśmy ich na własne ryzyko i okazały się pysznie owocowe i słodko-kwaśne. Rozwinięciem nazwy są owoce arancina, carota i coś, czego w tej chwili już nie pamiętam. Na szybie chłodni, w której znajdują się lody, można było zawsze dojrzeć karteczki z wypisanymi składnikami poszczególnych smaków. Szkoda, że nie było do tego proporcji, ale przecież jakoś trzeba chronić swoje receptury. A nazwę ACE czytaliśmy tak jak płyn do dezynfekcji znany w Polsce, co dodawało lodom dodatkowego uroku.
I jeszcze jedna pyszność, czyli marcepany. Jeśli ktoś chciałby szukać korzeni tej słodyczy, to powinien zanurzyć się z historię wyspy i plantacje sycylijskich drzewek migdałowych. Większość słodyczy specyficznych w tym miejscu przywieźli ze sobą Arabowie, a po opuszczeniu przez nich wyspy miejscowa ludność przechowała receptury do dziś. Marcepany są wyjątkowe, ale nie we wszystkich miejscach. Zdążyłam się przekonać, że taormińskie są lepsze niż te z okolic Palermo. Wszystkie one są formowane w kształty owoców i sprawiają wrażenie sztucznych ozdób, ale nie można dać się zwieźć. Nadają się do jedzenia i są pyszne. A może raczej nie można dać się zwieźć polskim, plastikowym ozdobom? Te nie są zjadliwe pod żadnym względem.