2011-08-23

Założenie 5: miejsce na tyle urocze i ciekawe, żebyśmy nie umarli z nudów przez tydzień, a do tego dostępne publicznymi środkami komunikacji.

Mogliśmy właściwie zrealizować ten punkt, chodząc codziennie rano na plażę, a po południu na plażę. Nasz hotel miał swój kawałek plaży, który – choć przed sezonem nie miał jeszcze wywieszonego szyldu z nazwą – zapewniał nam leżaki z parasolami i niezbyt kamienistą okolicę (zarówno na brzegu, jak i w wodzie). Woda morska okazała się cieplejsza niż ta w basenie i zbliżona temperaturą do tego, co reprezentuje Bałtyk po ciepłym sezonie, więc jak na maj – rewelacja. Nasze, "dorosłe" ambicje były nieco (niewiele) większe, więc po porannej plaży wracaliśmy na sjestę do hotelu, a po południu krążyliśmy po szeroko pojętym miasteczku, zjadając obiad, lody, zaglądając w bardziej uczęszczane miejsca, fotografując te mniej zaludnione i podziwiając cuda motoryzacji.

Cefalù – jak można przeczytać w każdym przewodniku – zostało założone tak dawno temu, że najstarsi górale tego nie pamiętają. Wspomina o nim Diodor w 396 p.n.e., nazywając wtedy Kephaloidion, ale archeologowie mają swoje zdanie na temat początków osadnictwa w tym miejscu i podają, że na pewno trwało już w V w. p.n.e., a może nawet cztery wieki wcześniej. Dowodem na to ma być tzw. Świątynia Diany – megalityczna budowla na skale ponad miastem. Wokół niej można zobaczyć też cysterny (kamienne zbiorniki na wodę) datowane na V w. p.n.e. oraz pozostałości po fortyfikacjach zbudowanych zaledwie wiek później, ale oczywiście rozbudowywanych przez kolejne stulecia.

Nie muszę pewnie wspominać, że nazwa miasta pochodzi od greckiego określenia na skałę (Kefa) przypominającą głowę. Na szczęście tylko sprawia wrażenie niedostępnej. Współcześnie można wejść przynajmniej do połowy wysokości po schodkach ułożonych z cegły – tak szerokich i płaskich, że bez wysiłku pokonała je kobieta z większym brzuszkiem i trzylatek. Powyżej pierwszego pasa fortyfikacji zaczynają się kamienne schody, ale i one nie sprawiają kłopotu. Dopiero kiedy minie się poziom świątyni Diany, zaczyna się zwykła, kamienista ścieżka o przyzwoitym nachyleniu, a kończą się drzewa miłosiernie ocieniające niedzielnych spacerowiczów. Podobnie wygląda wejście na inną Roccę – skałę z pozostałościami zamku nad Taorminą. Tam do samego końca prowadzą turystów schodki, na których można spotkać małe jaszczurki i mnóstwo opuncji. O widokach na morze nawet nie wspominam, bo to oczywiste, prawda?

Po zejściu zawsze jest do wyboru droga w lewo – przejście do nowego miasta ze stacją kolejową, szkołą, szpitalem, pocztą, aptekami, sklepami wszelkiego rodzaju i supermarketem – lub w prawo – uliczki pośród starych domów prowadzące do katedry i głównych miejsc handlowych Cefalù. Stare miasto jest nieco mlodsze niż zabudowa wzgórza ponad nim, a wyglądem przypomina klasyczne "włoskie miasteczko". Wraz z naszym synkiem biegaliśmy po wąskich przesmykach między domami, zauważając z ciekawością, że każdy z nich ma tabliczkę z nazwą, Czasem trudno było wyjaśnić, dlaczego nazywamy ulicą schodki albo dlaczego w tak wąskie przejścia wjeżdżają motory i skutery. Cytując pewien kabaret: "Na pewne pytania odpowiedzi brak."

Kiedy wchodzi się w tę plątaninę uliczek, warto pamiętać, że są dwie główne, turystyczne ulice, biegnące równolegle względem siebie i nabrzeża. Wyżej położona Corso Ruggero zaprowadzi każdego do Piazza Duomo, przy której stoi katedra (ale tam można trafić i bez takich wskazówek, bo katedrę widać zewsząd) oraz urząd miasta i parę co droższych sklepów. Bliższa morzu Via Vittorio Emanuele może zaoferować więcej lokali gastronomicznych, każdy z widokiem na morze. Pomiędzy nimi rozciąga się szereg uliczek, tworząc w całości formę rusztu. Przy tych łączących ulicach znajdują się sklepiki i warsztaty z lokalnymi produktami, m.in. kolorową majoliką, kosztującymi krocie. Jeśli udało się bezpiecznie wyminąć wszystkie niebezpieczeństwa w postaci wystawionych na ulicę drewnianych, kolorowych zabawek, stojaków z książkami o sycylijskiej kuchni i kolorowymi kalendarzami czy miniaturkami pojazdów wszech czasów, czasem można było dotrzeć do samego nabrzeża. Tego kamienistego, opasującego najbliższe morzu domy. Tutaj odkrywaliśmy małe kraby chowające się w wypełnionych wodą zagłębieniach i wypatrywaliśmy kutrów wypływających wieczorem na pełne morze. Sprzyjało nam w tych obserwacjach spokojne morze, które nie zalewało nas, rozbijając się o skały.

Niedaleko rozpoczynała się plaża, która mogła nas zaprowadzić wprost do hotelu – szeroka, piaszczysta, pełna leżaków i rowerków wodnych różnych hoteli. Miejscami "wbijały" się w nią lokale rozrywkowe, zupełnie jeszcze o tej porze roku niegroźne. Ciekawostką wśród zwykłych dyskotek była restauracja Maljk, która oprócz baru oferowała również kąpiel w jacuzzi.

Można było tę samą drogę pokonać szerokim chodnikiem przy ulicy. Przy samym starym mieście trzeba było przejść slalomem między stoiskami imigrantów o czarnym tudzież beżowym kolorze skóry oferującymi wszystko do ubrania, ozdoby i zabawy za straszne pieniądze. Ich widok kojarzył mi się z moim pierwszym pobytem we Włoszech, w trakcie którego obserwowałam, jak sprzedający mleczko kokosowe czarnoskórzy panowie podchodzili na plaży do leżących na brzuchu dziewczyn i prosto do ucha krzyczeli "Co--co bello!!" Wydaje mi się, że od tamtej pory nauczyli się lepszych chwytów marketingowych.

Wzdłuż nadmorskiej ulicy podziwialiśmy też fantastyczne motory. Nasz synek ma książkę p.t. "Superbajki", ee... "Superbikes" ze świetnymi modelami motorów Suzuki, Kawasaki, Yamaha, Ducati – same ścigacze. Do tej pory te same modele mogliśmy oglądać tylko w internecie, a tutaj – na ulicy. Nie jestem pewna, które z nas było pod większym wrażeniem, ale chyba ja.

Przyznaję, że nigdy nie ruszyliśmy w drugą stronę (na zachód) od naszego hotelu. Może dlatego, że lokalna mapa kończyła się tam, gdzie mieszkaliśmy. Może droga nie wyglądała dość atrakcyjnie i brakowało dominanty, która by nas przyciągała. A może nie zdążyliśmy znudzić się w ciągu kilku dni miasteczkiem. Dość, że patrzyliśmy ku tamtym zielonym wzgórzom regularnie z balkonu i wystarczająco nas to nasyciło.

Niestety, nie ma w Cefalù typowo dziecięcych atrakcji. Zaglądaliśmy kilkakrotnie na jedyny spotkany tam plac zabaw, z którego korzystały głównie mrówki. Jego atutem była lokalizacja – przy samym wejściu do starego miasta i przy zatoczce autobusowej, w otoczeniu parkanów. Poza tym przy sporym parkingu między nowym miastem a ulicą przybrzeżną stał w trakcie naszego pobytu smutny lunapark z jedną działającą karuzelą w stylu retro, za przejazd którą płaciło się 1,5 euro (trwał AŻ dwie minuty). Oczywiście był kłopot z uzyskaniem reszty w postaci 50 eurocentów, ale za to Włoch siedzący w budce, kiedy zobaczył, że przyszliśmy po raz drugi, uznał, że jesteśmy jego największymi przyjaciółmi (czytaj: frajerami) i witał nas wylewnie. Podczas weekendu pojawili się właściciele pozostałych atrakcji, czyli pociągu szynowego w postaci psa (powiedzmy, że "minirollercoaster") oraz drewnianego toru niemal gokartów, jednak uznaliśmy, że wystarczy nam już przyjaciół i omijaliśmy "wesołe miasteczko" szerszym niż zwykle łukiem. Nie zmienia to faktu, że karuzela była wielką atrakcją dla naszego synka i trudno było ją pominąć w planach.

Tylna strona planu miasta kusiła nas pobytem w raju wodnym "Aquaverde", do którego łatwo dotrzeć samochodem, a trochę trudniej autobusem. Może nawet postaralibyśmy się tam dojechać, gdyby czas nam wolniej płynął, ale trochę zniechęcał nas fakt, że ów "park wodny" jest częścią kompleksu hotelowego i tak naprawdę najlepiej byłoby po prostu wynająć sobie tam pokój na kilka dni, żeby popluskać się w basenach. Zdecydowaliśmy pozostać na plaży.

  • Brama w dolnych fortyfikacjach
  • Nabrzeże przy starym mieście
  • Drugi pas fortyfikacji
  • Drugi pas fortyfikacji
  • Widok na nowe miasto
  • Zabudowania na górze