2011-08-07
  1. Startujemy z Berina , stolicy Niemiec , a dokładnie z lotniska Tegel .
    Jak na takie mocarstwo ekononomiczne to wygląda lipnie. Odprawa przebiegła sprawnie, ale tylko dla Żanety, ja zostałem przetrzepany. Gmyrali w sprzęcie elektronicznym i fotograficznym. Po kilkunastu minutach tłumaczeń puścili mnie wolno. Sam lot spokojny, trzy godziny i witamy Madryt. Przed nami długie osiem godzin czekania na lot do Buenos, szukamy pomysłu na zabicie czasu. Godzinę zajęło nam przemieszczenie się z greatu na greatu.
    Śmieszne, ale jechaliśmy kolejką 20 minut i trochę dawaliśmy z buta. Oczekiwanie na odlot do Buenos zabiliśmy, grając w fajną grę Carcassonne. Kupowaliśmy działki , budowaliśmy miasta, drogi i kościoły. Kto wygrał , jak myślicie, oczywiście że ja . Skuteczna okazała się strategia inwestowania w kościoły. Na tyle , że wygrałem dwa razy. Otrzymałem też na to konto ksywę Wielebny. Trzeba pomyśleć , może przyszłość w nieruchomościach. Trzecie rozdanie wygrała Żaneta , i oczywiście wszystko zostało w rodzinie. Tak ma być .
    Nabuzowani sukcesami wsiadamy do samolotu. Wielkiego jak potwór , 600 pasażerów. Mamy miejsca przy oknie. Sam start nic ciekawego, profesjonalizm pilota, super. Pięć minut lotu , a tu słyszę lekki miarowy oddech. Zgadnijcie co to, moja Panna już śpi. I gdyby nie posiłek i trzepanie garami stewardów , pewne jak w banku, że spałaby to samego Buenos. Po posiłku padliśmy jak muchy. Siedzenia wygodne, ciepły kocyk i kochany oddech na ramieniu. Działa ja pawulon. Spaliśmy prawie do samego lądowania. Rano śniadanko, jakieś tam jogurty i buła grzduła z serem, przeżyliśmy. Ładowanie perfekcyjne, latynosi klaskali , chyba nie wiedzą że to już nie modne.
    I tu karamba, dowiadujemy się, że samochody odbieramy dopiero w poniedziałek. Aha zapomniałem, że jeszcze się wściekałem , bo oczywiście mój bagaż wyjechał ostatni. Już widziałem siebie jak czołgam się po taśmie , pod prąd na zaplecze rozładowcze. Prawie jak Tom Hanks w filmie o lotnisku , nie pamiętam tytułu , wiem że pochodził wtedy z Karakozji. Tyle o moich nerwach.
    Jedziemy do hotelu. Jedziemy, jedziemy i jedziemy i dochodzimy do wniosku, że Polska to raj. Okolice Buenos to jeden wielki nieporządek. Chciałem napisać syf, musialem, nie wytrzymałem. Wybaczcie. Dotarliśmy do biura szeryfa, to znaczy celników . Mam powtórke z głebokiej komuny. Katastrofa. Po godzinie głupiego gadania jedziemy do hotelu. A tu Ameryka , tylko tyle , że głęboka latynoska , a dokładniej Fidela Castro. Leżymy na łóżku , a nad głową mamy zarąbisty wiatrak jak z filmów grozy. No i mamy co jeść, mówię o grzybie na suficie w łazience, nie zamykające się okno itd. Ceny hotelu nikomu nie zdradzimy , za żadne skarby świata. Wieczorkiem mały rekonesans po mieście. Mały problem na ulicy. To nie samochody chcą nas zabić, a ludzie. Słuchajcie tutaj walą tłumy zadeptywaczy biednych Polaków, wylewające się zewsząd jak lemingi.
    Udało się skryć do knajpy i przeczekać to tsunami. Po małej kolacyjce , boczkiem, boczkiem doczołgaliśmy się,,,,,,,,,,,, a nie , nie do hotelu , ale do następnej knajpy. I jakie było zdziwienie kelnera , że nie będziemy jeść , a tylko pić. Walkę wygraliśmy z 18 letnim Jasiem , chyba wszyscy go znają nie musimy przedstawiać. W naszym cudnym apartamencie pozostało nam tylko umyć ząbki , końcówki i paść. Trzymajcie się do jutra.
    A i jeszcze jedno , jutro w planach ZOO , odwiedziny u praojca i pramatki. Musimy kupić banany. Pa pa.