Podróż Madryt, Segowia, Toledo - Madryt - Rastro, Corrida de Toros, Debod



2011-05-24

Niedziela. Kto rano wstaje... ten żwawym krokiem maszeruje na Rastro czyli wielki targ organizowany tylko w ten dzień tygodnia. Jesteśmy koło 9:30 i boimy się czy aby nie za wcześnie, bo Hiszpanie nie lubią tak rano wstawać, ale widać targ opanowali jacyś inni, "poranni" - nie wiedzieliśmy, że taka odmiana istnieje...

Moja lepsza połowa kupuje filcowe "korale" i torbę dla pozostawionego w kraju nastoletniego potomstwa płci pięknej. Ja wynajduję 2 przezabawne koszulki, którym nie mogę się oprzeć. Jest co prawda trochę "chińszczyzny" ale zdecydowanie mniej niż można się było spodziewać. Asortyment - od rękodzieła do masek gazowych. A wszystko to odbywa się w cieniu moich ukochanych platanów, które - mimo, że to dopiero początek maja - pachną, że aż boli głowa.

Tu mała dygresja natury ogólnej - do tej pory (a jak się okazało to później też nie) nikt nas nie próbował okraść, oszukać, zabrać nam dokumentów itp. Miła odmiana po Barcelonie gdzie w ciągu 3-ch dni 4 razy łapałem za rękę amatorów mojego portfela, a raz była to (sic!) kobieta z niemowlęciem na ręku. Tu albo nie kradną, albo "służby" skuteczniejsze.

Po zakupach bazarowych jedziemy na Las Ventas - to tu stoi arena - na bagatela 23000 miejsc (przepisałem to z przewodnika zaznaczam, bo nie wygląda na tyle) - gdzie można oglądać walki byków . Chcemy kupić bilety, ale kompletnie nie wiemy o co pytać. Komunikację utrudnia nie tylko kompletnie niezrozumiały schemat miejsc (w końcu miło jest PRZED zakupem wiedzieć co się kupuje i gdzie), ale także to, że w 4-ch okienkach żaden ze sprzedawców nie mówi w obcym języku. W końcu jeden z nich woła o pomoc z zaplecza. Pomoc ma kruczoczarne włosy, około 30 lat, prześliczny uśmiech i zamiast wdawać się w tłumaczenia rezolutnie pyta ile chcemy wydać.

Wyciągam 30 Euro, mówię, że to ma wystarczyć na dwa bilety. Po ustaleniu, że mogą być "sol" czyli w strefie słonecznej babeczka sama wybiera miejsca. I super. Na bilecie są co prawda jakieś dziwne oznaczenia, ale nie przejmujemy się zbytnio. Potwierdzam tylko (jak już spotkałem osobę mówiącą po angielsku) że na pewno zaczyna się o 19:00.

Mamy kilka godzin czasu. Sprawdzam, że zdążymy jeszcze przed zamknięciem do Templo Debod - egipskiej świątyni podarowanej Hiszpanii za pomoc przy ochronie zabytków. Jedziemy metrem, bo to drugi koniec miasta. Świątynia jednak nie zachwyca jakoś specjalnie - ot, kilka skalnych bloków. Może to po prostu brak właściwej atmosfery, ale nie czuliśmy się jak w Egipcie ;-)

Bardzo ładny jest natomiast park, w którym stoi Templo - pokręciliśmy się po nim trochę i postanowiliśmy odwiedzić Don Kichota na jego pomniku na pobliskim Plaza de Espania. Do zdjęcia trzeba się co prawda ustawić w kolejce, ale czy nam się gdzieś spieszy? Czekając można pooglądać dwie fontanny znajdujące się na placu (jedną od razu za plecami Don Kichota, drugą po przeciwnej stronie placu). Przy placu oczywiście budynek jakiegoś urzędu - czy muszę dodawać, że duży?

Ponieważ do wieczora było jeszcze sporo czasu wolnym krokiem poszliśmy w kierunku placu Sol - bardzo chciałem mieć fotkę punktu, od którego mierzone są odległości w Hiszpanii, a taki właśnie się tam znajduje. Na placu - konsternacja - strajkują właśnie śmieciarze. Cały plac zawalony jest papierami (na szczęście tylko papierami) w kawałkach - od mniej więcej A4 do ścinków jak z niszczarki. Widok dość niesamowity.

Pod wieczór jedziemy na Corridę - jak się okazuje dość szybko znajdujemy właściwe miejsce, piętro, sektor i rząd. Zgodnie z tym co na bilecie (sol) słońce świeci nam prosto w twarze. Na razie jeszcze nie ma zbyt wielu ludzi, więc jest czas, żeby się porozglądać. Mam skojarzenia z walkami gladiatorów - gdyby nie dwa kredowe kręgi w środku areny złudzenie byłoby zupełne. Powoli trybuny się wypełniają. Widać starsze Hiszpanki wahlujące się pośpiesznie oraz widać (a przede wszystkim czuć! - niestety strasznie smrodzą mnóstwem cygar) Hiszpanów - większość starsza - średnia około 50-55 lat. Na arenę wychodzą uczestnicy corridy, przedstawiają się publiczności. Za chwilę wybiega byk.

I właściwie od tego momentu jest już tylko gorzej. Niby wcześniej każdy wie, że byk ginie, ale ostrzegam - co innego wiedzieć, a co innego widzieć. Po pierwszej walce powinniśmy wyjść, ale za późno się podnosimy i... nic z tego! Zwyczaje są takie, że jak trwa walka to nikt nie może wyjść aż do śmierci byka. Drugą walkę "podziwiamy" patrząc bardziej na publiczność niż na arenę. Tubylcy - być może dlatego, że są przyzwyczajeni od małego (całość transmituje nawet telewizja) - wyrażają żywe reakcje, krzyczą, gestykulują... Uff... Nareszcie koniec! Wychodzimy. Razem z nami kilku Amerykanów oraz prawie wszyscy Azjaci w zasięgu wzroku. Jestem gotowy podpisać każdy apel w obronie praw zwiarząt.

Spróbowaliśmy - widziałem - odradzam. Tyle.

Na pocieszenie idziemy w miasto. Nie możemy jakoś ochłonąć. Może to z zaaferowania zamawiamy w knajpce zestaw "special tapas". Jak special, to special - dostajemy 5 miseczek, z których tylko 1 nadaje się w miarę do jedzenia. Żona kapituluje przy trzeciej, ja upieram się, że skosztuję wszystkiego (ślimaka też - a co).

Po wszystkim źle śpię - śnią mi się ślimaki na przemian z męczonymi bykami. Brrr. Aby do rana! 

  • 2011mad 256sm
  • 2011mad 233sm
  • 2011mad 184sm
  • P5080147
  • P5080116
  • P5080120
  • P5080125
  • P5080133
  • P5080145
  • 2011mad 231sm
  • 2011mad 190sm