Asystent kierowcy budzi mnie koło 5.00 lekko potrząsając i powtarzając kala, kala. Ja z kolei budzę Renatę – ona też tu wysiada. Autobus już stoi, a moje plecaki na czyichś plecach wędrują do wyjścia. Dojechaliśmy do Kalaw. Niemal zamarznięty nie mogę się ruszyć. Zbieram się w sobie, jeszcze bardziej opatulam polarową bluzą i wychodzę z autobusu. Jest przeraźliwie zimno, kolana drżą, nie potrafię zebrać myśli. W światłach odjeżdżającego autobusu widzę tylko parę wydobywającą się z ust. To nie jest dobra pora i warunki na szukanie noclegu. To nie są nawet warunki na otworzenie plecaka i wyciągnięcie z niego przewodnika, który pomógłby podjąć decyzję gdzie szukać jakiegoś łóżka. Wykonuję obrót o 180 stopni i okazuje się, że stoję przed jednym z „hoteli”. Poziom warunków bytowania na jakie jestem w stanie się zgodzić i jakie akceptuję gwałtownie się obniża. Drżąc i szczękając zębami jestem gotowy przystać niemal na wszystko. Dzwonek i dobijanie się do drzwi przywołują szybko chłopka z recepcji, który bez zbędnych słów bierze klucz do ręki i pokazuje mi pokój. Naprawdę nie jest najgorszy. Nie przestając dygotać, pomijam wieczorne (poranne) mycie i wskakuję do łóżka.
Pobudka o 9.30 staje się tym razem niejakim problemem. Gorąca kąpiel jest prawdziwą przyjemnością. Mimo, że śniadanie serwowano jedynie do 9.00, gdy tylko pojawiam się na tarasie hotelu, stolik zapełnia się typowymi elementami śniadania, które tutaj zwie się kontynentalne. Jesteśmy 1330 m n.p.m. Wysokość robi swoje; powietrze jest rześkie, choć czuć zbliżający się upał. Dzisiejszy dzień według planu ma być przeznaczony na poznanie miasta, zwiedzanie okolic i znalezienie przewodnika na dwa kolejne dni wędrówki na jezioro Inle.
W recepcji wisi tablica precyzyjnie opisująca pomoc jaką można uzyskać w hotelu. Jednym z punktów na niej wymienionych jest także Tour Guide. Próba frei – jak mawiają Niemcy – wdaję się w konwersację z chłopakiem z recepcji, który wstrzymuje mnie gestem ręki i wybiega z hotelu jak poparzony. Już po chwili wraca z młodą osóbką płci pięknej, która według jego i swoich zapewnień mówi po angielsku i jest przewodnikiem. Z trudem ustalamy podstawowe założenia do treku. Standardem, jak się okazuje są wycieczki trzydniowe. Dwudniowa też jest możliwa, ale jedzie się połowę drogi taksówką, Nie o to nam chodzi. W sumie niezbyt przekonani razem z Renatą, z którą podzielimy koszty górskiego spaceru i razem dotrzemy nad Inle, obiecujemy pani odwiedziny w jej turystycznym biurze, które znajduje się po przeciwnej stronie ulicy.
Gdy się tam pojawiamy po chwili rozmowa jest podobna. My swoje, ona swoje i nie ma nici, niteczki porozumienia. Ceny też jakieś dziwnie niskie. Pani potwierdza, że wymieniona przez nią kwota to całkowity koszt treku, podobnie zresztą potwierdza każde inne zadane jej pytanie. Skorzystanie z jej usług wydaje się być ostatecznością i sporym ryzykiem. Trek ma być nie tylko spacerem, ale i okazją do rozmowy – normalnej konwersacji osób z dwóch różnych końców świata. Z nią się to na pewno nie uda.
Biuro pani przewodniczki dzieli od targu tylko szeroka ulica; prosta i asfaltowa jedynie w granicach miasta, tuż za nim zmienia się niemal w polną ścieżynkę. Przechodzimy przez nią, rozglądając się bacznie na wszystkie strony wiedząc, że dziwne birmańskie pojazdy nie będą dla nas łaskawe i litościwe. Spacerując po targu odkrywamy kolejne, małe siedziby przewodników. Jest ich zaledwie kilka i są najczęściej pozamykane. Jedna z najsłynniejszych agencji Sam Tekking Guide jest niby otwarta, ale kobieta spotkana w środku wyjaśnia, że wszyscy decyzyjni są w trasie i będą dopiero po 18.00. To trochę niebezpieczne tak ryzykować i czekać do ostatniej chwili, ale nie załamujemy się spacerując dalej pośród straganów i małych budek licząc na łut szczęścia. Tenże łut nie dopada nas bynajmniej na samym targu, ale nieco dalej, w drodze do Hsu Taung Pye Paya, który to klasztor według przewodnika ma być miejscem godnym zobaczenia i do którego zmierzamy wolnym spacerkiem.
Przed nieco kolonialnym domkiem, przy jednej z bocznych uliczek wisi tabliczka Htun Htun – Licensed Tour Guide Service. Brama ogrodzenia, za którą widać jesienny o tej porze roku ogród, jest zamknięta. Dzwonka, ani kołatki nie ma. Pozostają okrzyki hallo oraz mingalaba. Wraz z upływającym czasem stają się one coraz głośniejsze, minuty mijają, odzewu nie ma, a całej akcji przygląda się mieszkaniec z domu na przeciwko, który reperuje swój przypominający samochód pojazd. Chyba też nikogo nie zastaliśmy - myślimy. Po chwili jednak, pan od samochodu podchodzi z uśmiechem do bramy, otwiera ją mocnym szarpnięciem i wchodzi do środka wracając po niespełna minucie z przeuroczą staruszką, panią Aung, która okazuje się być matką Htun Htuna. Jej syn prowadzi biuro podróży w Rangun i nieczęsto bywa w Kalaw, ale z turystami podróżuje także jej mąż. Problem polega na tym, że właśnie jest w trasie i wróci późno wieczorem. Ze względu na wiek nie będzie zapewne w stanie podjąć następnej pieszej wędrówki kolejnego poranka. Nasze zasmucone miny sprawiają, że pani domu szybko znajduje rozwiązanie. Zna kogoś, kto z nami pójdzie. Nasz warunek jest jeden: musi mówić po angielsku. Czy możemy zaczekać chwilę? Oczywiście! Na stole w ciągu paru sekund pojawia się zielona herbata, a my oglądamy zdjęcia z wycieczek męża, czytamy rekomendacje i poszukujemy polskich śladów w książce ‘meldunkowej’.
Dosłownie po kilku minutach pojawia się młoda, czupryniasta, męska postać. Trzy dni? – pyta. Nie, dwa – odpowiadamy. Jak się okazuje, da się zrobić, choć nie jest to typowy trek. Z reguły ludzie biorą jeden lub trzy dni. Ale my chcemy dwa! Kothe – bo tak ma na imię nasz przewodnik (mimo, że nic jeszcze nie ustalone, to czujemy, że będzie to właśnie on) pokazuje nam na mapie proponowaną trasę i uprzedza, że będziemy szli przez wioski zupełnie obce turystom. Chłopie, ale nam właśnie o to chodzi! Jak wynika z jego planów, pierwszego dnia pokonamy około 22 km mijając kilka wiosek. W ostatniej z nich zatrzymamy się na nocleg. Kolejnego dnia droga będzie wiodła niemal wyłącznie w dół i po 14 km doprowadzi nas nad jezioro Inle do Indein, gdzie będzie czekała łódź, którą po jeziorze dostaniemy się do Nyaungshwe – turystycznej bazy wypadowej nad jezioro i jedynej w okolicy noclegowni dla turystów.
Kothe mówi, że oprócz leków, które ewentualnie zażywamy i kremu do opalania, nic nie będziemy potrzebować. Wodę kupimy po drodze. Zgadzamy się na jego warunki. W dobrych nastrojach żegnamy się do następnego poranka aranżując jeszcze tylko przewóz naszych plecaków z Kalaw do hotelu w Nyaungshwe, w którym zamierzamy się zatrzymać.
Dużo spokojniejsi o organizację kolejnego dnia pobytu w Birmie, trafiamy do klasztoru Hsu Taung. To dosyć spokojne miejsce z przylegającym ogrodem i licznymi biało złotymi stupami, pomiędzy którymi biegają młodzi mnisi. Do głównego klasztornego budynku zaprasza nas jedyny starszy mnich jakiego tam spotykamy. Swoją gościnność usiłuje potwierdzić rozmową i typowymi pytaniami skąd jesteśmy, czy pierwszy raz w Birmie i jak nam się podoba oraz zaserwowaną zieloną herbatą. Niestety próby zadania jakiegoś pytania przez nas kończą się odpowiedzią yes, która nie zawsze pasuje do jego treści.
Dostrzegamy z Renatą śpiącego w kącie młodego mnicha. Lekko poruszony naszym spostrzeżeniem gospodarz budzi go, szybko tłumacząc, że powinien czytać i uczyć się, a nie spać. Młody lekko zdezorientowany, z uśmiechem urwisa na twarzy, za nic ma uwagi mistrza i przygląda się nam z ciekawością. Przysłuchuje się też naszej „rozmowie”, ale czy rozumie z niej więcej niż my z rozmowy owych dwóch mnichów między sobą? Wątpliwe. W nasze ręce trafia mocno sfatygowana lektura młodszego mnicha. To birmańsko-angielskie wydanie Buddhism in Modern Life. Pełno w nim różnych podkreśleń, zaznaczeń i dopisków. Kiedy na przemian z Renatą zaczynamy czytać angielskie fragmenty, żeby sprawić radość naszym gospodarzom, książka niespodziewanie staje się naszą własnością, jako upominek i pamiątka. Nieskromnie muszę przyznać, że ląduje w moim plecaku i tam już pozostaje. Przez chwilę oglądamy klasztorne wnętrze i ołtarz Buddy. Dalsze konwersacje nie mają specjalnego sensu, więc dziękując za gościnność, wychodzimy i kierujemy się w stronę Thein Taung Paya. To położony na wzgórzu, po przeciwnej stronie miasteczka klasztor, do którego poprzez ogromną bramę prowadzą strome i długie schody.
Nie ma chyba jednoznacznych reguł w którym miejscu i w jakim momencie należy ściągać buty wchodząc na teren buddyjskiej świątyni. Czasami na bosaka zasuwam schodami zdającymi się nie mieć końca, a rozpoczynającymi się w miejscu, gdzie samego klasztoru lub stupy nawet nie widać, a czasami widzę jak w pobliżu samej stupy ludzie chodzą w sandałach i japonkach. Nie wszędzie też można spotkać tabliczki „take off your shoes”. Należy się więc domyślać lub uważnie obserwować. Tym razem nie było kogo obserwować, więc schodami na górę wchodzę obuty, ale już na szczycie przy stupie ściągam moje sandały. Jak się okazuje niesłusznie, bo już po chwili widzę biegających w tym miejscu młodych mnichów z japonkami na nogach. Bądź tu człowieku-katoliku mądry.
Thein Taung Paya nie ma w sobie nic specjalnego. Małymi ciekawostkami są „rozćwierkane” drzewo, podobne do tego sprzed lotniska w Rangunie i przywieszona obok wotywnego dzwonu butla na gaz sprężony. Nie wiem czemu ma służyć takie zestawienie, ale może zanim mnisi uderzą w dzwon ćwiczą na butli? Oby była pusta.
Chodzimy krótką chwilę po terenie klasztoru zaglądając w różne zakamarki. Pusta o tej porze sala, w której sypiają młodzi mnisi przypomina stare kolonijne czasy, kiedy to spało się na pryczach rozstawionych w szkolnych klasach.
Tuż za klasztorem znajduje się niewielkie skupisko domów tworzących małą osadę. Jest i sklepik, a w sklepiku zimne napoje. Wolne sączenie star-koli, napoju lepszego od lokalnej, oficjalnej coca-coli pozwala na obserwację dzieciaków, które puszczają latawce. A latawiec, jak najlepiej wie Adam Słodowy, można zrobić z dwóch patyków, foliowej torebki i sznurka. Tak też robią dzieci w Birmie.
Jest wczesne popołudnie. Tak sobie siedzimy z Renatą, dalej sączymy, przyglądamy się dzieciakom i zastanawiamy się co dalej. Wydaje się, że niewielkie Kalaw mamy zaliczone w całości. Zgodnie decydujemy się na zwiedzenie okolic, a konkretnie Nee Paya i Shwe O Min Paya. Schodzimy do miasta inną, okrężną drogą wiodącą przez wioskę, wzbudzając zachwyt wśród dzieciaków, które licznie wybiegają przed domy i machają nam przyjaźnie. Wiadomość „biały we wsi” rozchodzi się bardzo szybko. W oba wspomniane miejsca w okolicy Kalaw docieramy tuk-tukiem, którego łapiemy w okolicach targu. Nasz szofer chyba był już umówiony z żoną, bo jak tylko udało nam się zapakować na pakę jego pojazdu, skręcił w bok, zatrzymał się na kilka sekund przy swojej kobiecie i rzucił coś, co mogło oznaczać na przykład: „stara - spóźnię się na obiad, ale mam kurs z dewizowymi”. Pierwszy z klasztorów, położony kilka kilometrów poza miastem, słynie z pomalowanego na złoty kolor, pięćsetletniego, bambusowego posągu Buddy. Drugi to w zasadzie kompleks grot; wąskich, długich, nagle rozwidlających się i równie niespodziewanie łączących korytarzy, na ścianach których znajdują się podobizny Buddy w niepoliczalnej ilości. W obu miejscach brakuje turystów, panuje cisza, a w grotach dodatkowo chłód, którego w o tej porze roku w Birmie poszukuje się podświadomie przez cały, gdy ma się nad sobą słońce. Groty Shwe O Min Paya to zdecydowanie najciekawsze miejsce w Kalaw i wokół niego. Nie wydaje się być ono na trasie zbyt wielu turystów, a z pewnością jest tego warte. Ma swój urok i niepowtarzalny charakter, który tworzą posągi Buddy różnych kolorów i rozmiarów, zdobione kolorowymi światełkami, które migają i świecą, jak dekoracje hipermarketów przed świętami Bożego Narodzenia. Shwe O Min Paya znajduje się na terenie akademii wojskowej i kampusu dla młodych kadetów, w związku z czym nie ominęła nas kontrola i pytania kierowane do naszego szofera: skąd, dokąd i po co. Sądzę, że to jedno z niewielu miejsc na birmańskiej ziemi, gdzie można zobaczyć jakie warunki tworzy się dla tych, którzy będą w przyszłości służyć w mundurach reżimowi. Nie są to z pewnością warunki złe: nowo wybudowane bungalowy pełniące rolę koszarów, liczne sklepy i miejsca gdzie można coś zjeść. Wszystko na bardzo ładnie utrzymanym terenie, z którym graniczą boiska, ścieżki po których biegają przyszli generałowie, a nawet pole golfowe. Wieczór w Kalaw zaczyna się około 18.00. Szybko robi się chłodno i ciemno. Na kolację wybieramy knajpę z nepalskim żarciem i birmańskim piwem . Takie połączenie to doskonała kompozycja kulinarna. Dzień w Kalaw nie był wolny od przemyśleń. Jednym z nich było spostrzeżenie: cywilizacja demoralizuje. Im dalej od wielkich miast i skupisk ludzkich tym łatwiej o to, po co tu przyjechałem, a czego w Europie już prawie nie ma. Niech więc Birma na swoich niezurbanizowanych terenach pozostanie krajem nie do końca cywilizowanym, ale zachowa swoją zwykłą życiową i ludzką moralność i życzliwość. Jakże milej spędza się czas wśród ludzi z małego miasteczka niż wielkiego Rangun. Drugie przemyślenie dotyczyło stopnia „zorganizowania czasu”. Tutaj czas nie przecieka przez palce, zawsze jest należycie wykorzystywany (w miarę możliwości oczywiście). Birmańczycy w swojej gościnności dbają też o czas turysty nie pozwalając, by czuł się zagubiony lub osamotniony.