Kiedy otwieram oczy, słońca nie widać jeszcze nad horyzontem. Jest na tyle zimno, że polar zamiast w podręcznym plecaku od razu ląduje na ramionach. Nie stosuję się do wskazówek Kothe „nie bierzcie prawie nic” i biorę prawie wszystko. No może bez przesady, ale sprzęt foto, przewodnik, dokumenty i pieniądze, pielucha która posłuży za ręcznik, zestaw „czyste ząbki”, upominki dla dzieciaków zabrane z Polski i polar na zimne poranki i wieczory mają swoją bardzo wymierną wagę. O śniadaniu nie warto wspominać, bo odkąd przybyłem do Birmy, nie zmienia się ani na jotę.
Na miejsce zbiórki docieramy wszyscy o tej samej porze: ja, Renata, Kothe i.... szerpa, który w zwykłej, płóciennej siatce będzie przez dwa kolejne dni dźwigał nasze żarcie. Jak się później okaże, tragarz będzie także naszym znakomitym kucharzem w podróży. Opuszczamy Kalaw i wchodzimy na ścieżki wiodące przez góry Shan, ale wbrew nazwie zamieszkiwane nie tylko przez Shanów, drugą po Bamarach grupę etniczną Birmy, spokrewnioną bardziej z plemionami tajskimi, niż birmańskimi, ale także przez lud Pa-Oh (którego członków nazywa się też czarnymi Karenami) oraz lud Intha zamieszkujący okolice celu naszej wędrówki – jeziora Inle.
Zaraz za granicą miasta forsujemy spore podejście, ale już po chwili ścieżki i polne drogi, którymi idziemy wiodą nas raczej po płaskim terenie. Krajobraz swoim ukształtowaniem bardzo przypomina polskie Beskidy. Największą różnicą zdaje się być kolor dróg i ścieżek. Pozbawiona roślinności ziemia, ma kolor ceglasto-cynoberowy, który ubarwia krajobraz pozbawiony o tej porze roku soczystej zieleni.
Pierwszy widok, który stanowczo każe nam się zatrzymać się na kilka chwil, by się nim napawać, trafia się po półtorej godziny szybkiego marszu narzuconego przez naszego przewodnika. Położona na zboczu wzgórza zagroda, otoczona zielonymi polami porośniętymi czosnkiem oraz odpoczywające przy tej zagrodzie woły tworzą naprawdę bajkowy widok. Z oddali całość wygląda jak osamotniony domek Kajka (dla Kokosza byłby za mały). Powietrze rześkiego wciąż poranka przyjmuje delikatny posmak czosnku.
Mija kolejne pół godziny naszej wędrówki, a droga którą idziemy staje się szersza i coraz bardziej zatłoczona. Mijamy stada bydła popędzane przez kilkuletnie dzieci oraz rolników podążających do pracy na roli. Dla dzieciaków luty jest okresem szkolnych wakacji, ale przede wszystkim ciężkiej pracy i pomoc rodzicom. Tutaj na wołach nie jeździ się dla przyjemności, ale z obowiązku. A pracuje się codziennie. Sobota, niedziela – w Birmie to tylko nazwy dni tygodnia nie różniących się zasadniczo od innych. Tu tydzień pracy trwa siedem dni, a według birmańskiego kalendarza nawet osiem. Bo w Birmie wszystko musi być inaczej. Nie wystarcza to, że strefa czasowa nie jest przesunięta o pełną godzinę w stosunku do sąsiednich. Komuś przyszło do głowy przesunięcie jej o trzydzieści minut. Stąd różnica czasu pomiędzy Polską a Rangun to 5 godzin 30 minut. Tydzień też nie może mieć normalnie siedem dni, więc ma osiem. To konsekwencja faktu, iż birmański horoskop składa się z ośmiu zodiakalnych znaków pod którymi można się urodzić. Tą liczbę najłatwiej było dopasować do liczby dni tygodnia. Jeden brakujący dzień dołożono w środę po południu. Trwa on więc według naszej środy od jej południa do północy.
Pierwszą wsią na naszej drodze jest Myan Ma Htay, położona na płaskim terenie, niespecjalnie ciekawa. Domy są tu częściowo murowane i jak wyjaśnia Kothe, to wieś dosyć bogata. Ludzie żyją tu z roli, a ponieważ przez wieś biegnie droga z Kalaw do Loikaw, ważny szlak tranzytowy, toteż ze zbyciem swoich plonów nie mają żadnego problemu, a dodatkowo koszty transportu ze wsi w okolice drogi są zupełnie pomijalne. Natomiast już wieś położona kilka kilometrów od takiego ciągu komunikacyjnego (celowo pomijam słowo droga lub szosa, które nie pasuje tu nijak) ma z tym duże kłopoty. Jak bowiem przetransportować zbiory nawet te kilka kilometrów, jeżeli wioskę łączą ze światem wyłącznie piesze, wąskie ścieżki? Transport lokalny ograniczony jest więc ludzką siłą i wytrzymałością.
Do wioski docieramy późnym porankiem. Nie jest jeszcze gorąco, a mimo to zatrzymujemy się w wielobranżowym, choć wcale nie samoobsługowym sklepie, który jest równocześnie lokalną jadłodajnią. To ostatni sklep na naszej trasie w dniu dzisiejszym, a kolejny będzie dopiero w miejscu naszego noclegu, więc zakup wody jest bardzo wskazany. W trakcie krótkiego odpoczynku i delektowania się zieloną herbatą, która przywędrowała na nasz stół bez zamawiania, ale z powodu tradycji i gościnności, migają przed naszymi oczami pudła opakowane w różowy lśniący papier pakunkowy i oklejone serduszkami. Fakt ten notuję jakoś podświadomie w swojej głowie, nie widząc w nim niczego dziwnego lub podejrzanego i nawet nie wychylam się z pytaniem, czy to czasem nie są jakieś buddyjskie walentynki.
Kiedy mijamy centrum wsi, które jest skrzyżowaniem dwóch polnych dróg i kierujemy się ku jej przeciwległemu końcowi, zaczynają dochodzić nas głośne azjatyckie dźwięki, które niektórzy uważają za muzykę. „Wesele. Chcecie wpaść na chwilę?” – pyta Kothe. No oczywiście, że chcemy. Już z daleka jesteśmy przywoływani i zapraszani. Zbaczamy ze szlaku najwyżej sto metrów i stajemy przed parą młodą, ustawioną sztywno przed murowaną ścianą. Tło nie jest tu bez znaczenia, bo nie każdy może w Birmie przyjmować życzenia i być fotografowanym na tle murowanej ściany domu. Para młoda wydaje się być tak samo zażenowana uczestnictwem białych w tak ważnej dla nich uroczystości, jak ja faktem, że pojawiłem się na czyimś weselu w krótkich spodenkach i upoconym tiszercie. Piękna, odświętna suknia panny młodej oraz specjalne szyte na tą okazję longyi pana młodego bardzo kontrastują ze strojami weselnych gości, którzy po prostu przyszli w swoich codziennych strojach.
Kothe tłumaczy parze młodej nasze życzenia – naprawdę szczere i serdeczne. Odpowiedzią na nie jest szczery i serdeczny uśmiech panny młodej i mina pana młodego zdająca się mówić „no większych jaj na moim ślubie to już nie mogło być". Jeden z mężczyzn, organizator imprezy - ale jak się dowiaduję nie jest to ojciec któregoś z nowożeńców, lecz po prostu przyjaciel rodziny – ciągnie nas usilnie do stołu. Jednak zanim do niego usiądziemy trzeba spełnić drugi z obowiązków (oprócz życzeń), czyli oczywiście prezent. Obok młodej pary ustawione jest małe wydzielone stanowisko. Tam można wpisać się do specjalnego zeszytu w kratkę, co niniejszym czynię. Kothe tłumaczy co znaczą nagłówki poszczególnych kolumn. Wpisuję więc kolejno: imię – Bartek, wieś – Polska, no i w ostatniej liczbę odpowiadającą wysokości wpłaty. Te właśnie darowizny pieniężne wymieniane są na bieżąco w pobliskim sklepie na różowo opakowane prezenty. Dowodem wdzięczności młodej pary dla mnie, jak i dla każdego innego gościa, za obecność i złożony datek jest szampon jednorazowy w saszetce. Hmm.
Kothe woła mnie jeszcze do zagrody, którą można nazwać kuchnią. Pokazuje mi wielki kocioł, wyjaśniając że to zupa fasolowa i nie mniejszy od kotła wok, w którym podgrzewane są na oleju suszone ryby. Tymczasem pan organizator weselny używa już niemal siły fizycznej, ciągnąc nas w kierunku sali bankietowej. Ta sala, to przykryta brezentem i wyściełana matami bambusowymi zagroda, w której przy okrągłych, bardzo niskich stołach siedzą sobie weselni goście. Zdejmujemy buty, wchodzimy i siadamy. W ciągu kilku sekund pojawia się przede mną miska zupy fasolowej, czyli wody, która ma zabarwienie czerwonej fasoli, oraz micha ryżu z suszoną rybą. Głodny nie jestem więc zupy nie tykam, ale coś zjeść trzeba bo się obrażą - myślę. Rybę można przełknąć. Odrobina silnej woli i koniecznie na wydechu - by, o ile nie można pozbyć się smaku, to zminimalizować chociaż zapach. Ryba ląduje w żołądku. Znacznie lepiej ryba wchłania się z papryczką chili, którą dokładam sobie do zestawu. Niestety papryczka ma to do siebie, że działa na mnie jak siarka na smoka wawelskiego. A napoje serwowane są w namiocie obok. O rzesz ty! Wyciągam z plecaka puszkę coli i wlewam w siebie dla podniesienia prawdopodobieństwa przeżycia.
Siedzimy sobie z Renatą i obserwujemy, a nasi panowie zaczynają przebierać nogami. No tak – oni są w pracy, a jednym z ich obowiązków jest pilnowanie harmonogramu czasowego. Dziękujemy więc za gościnę, żegnamy się i odchodzimy. Jeszcze raz szczęścia na niełatwej drodze wspólnego życia. Ech, będą mieli co wspominać. My też.
Kolejna godzina marszu to piękne, choć suche krajobrazy. Mijamy niezliczone tarasy ryżowe, na których o tej porze roku nic nie rośnie, a ziemia jest popękana od słońca. Ryż zbiera się tu tylko raz w roku. Kothe idzie z przodu. Zauważyłem, że lubi mówić, ale tylko wtedy gdy się gdzieś zatrzymujemy. Gdy idzie – woli milczeć.
Na naszej drodze pojawia się kolejna wioska - Inn Win. Jest pusta i wyludniona o tej porze dnia. Widać od razu, że nie tak bogata jak poprzednia, ale przez to też bardziej urokliwa (i tak będzie już ta rozbieżność narastać w miarę oddalania się od głównych szlaków transportowych). „Chcecie zobaczyć jak tu ludzie mieszkają?” – znowu z zaskoczenia przywala pytaniem Kothe. Jasne, że chcemy, ale nie kosztem czyjegoś dyskomfortu z powodu nagłego „nawiedzenia”. Utwierdza nas w przekonaniu, że nasza wizyta nie będzie problemem dla nikogo. Podchodzimy pod jeden z domów, w którego oknie pojawia się panienka, córka gospodarza i szybko go przywołuje do nas. Sympatyczny, starszy pan, właściciel domu, zaprasza nas na górę. Obowiązkowo ściągamy buty i wdrapujemy się za nim po wąskich, drewnianych schodkach do dużego pomieszczenia z ołtarzykiem Buddy, przed którym nasi towarzysze podróży kłaniają się głęboko, klęcząc. Gdy przybyliśmy, w domu i wokół niego było kilka kobiet. Kiedy wchodzimy do środka wszystkie znikają, a poczęstunkiem dla gości, którym jest - o dziwo - zielona herbata, zajmuje się gospodarz. Jest ojcem siedmiorga dzieci, w większości już dorosłych. Ma też dwoje wnuków. Wszyscy mieszkają razem.
Pytamy o wizerunek Buddy. Jak nam tłumaczy Kothe jest w każdym birmańskim domostwie, a przed nim stawia się nie tylko kwiaty, które kiedyś były może i formą daru i przebłagania, a dzisiaj pełnią także rolę dekoracyjną, ale także każdy „pierwszy kęs”. Pierwsza miska ryżu, czy pierwszy upieczony placek trafiają więc przed wizerunek Buddy.
Domy, które odwiedzamy w trakcie wędrówki mają bardzo podobny rozkład pomieszczeń. Dół przeznaczony jest dla zwierząt gospodarczych. Góra, gdzie mieszkają ludzie, podzielona jest na dwie, mniej więcej równe części. Pierwszą z nich zajmuje główna izba, można by rzec – salon. Jego jedynym istotnym wyposażeniem jest ołtarzyk z posągiem Buddy. Innych mebli nie ma. Druga połówka piętra podzielona jest pomiędzy kuchnię i sypialnie. Kuchnia, z paleniskiem umieszczonym na podłodze i rusztem podwieszonym pod sufitem zajmuje jedną czwartą piętra. Sypialnia natomiast, to dwa oddzielne pomieszczenia z matami do spania; jedno dla rodziców, drugie dla dzieci.
Wychodząc po chwili odpoczynku i rozmowy z gospodarzem, zastajemy przed domem jego żonę, która formuje kulki z jakiejś zieleniny, wyciskając z nich wodę. Niestety nie udaje mi się dowiedzieć co to za roślina, natomiast zostaję douczony do czego będzie służyć jej susz. W okresie, gdy nie ma zbiorów, zalewa się ją wrzącą wodą i w ten sposób przygotowuje zupę.
Gospodarzowi, który nas przyjął i ugościł zostawiamy kilka przyborów szkolnych dla jego wnuków. Jeszcze przed wejściem do wioski ustaliliśmy z Kothe, że długopisy i małe jajkoniespodziankowe figurki trafią najpierw do niego i to on będzie je rozdawał dzieciakom według własnego uznania. Chodzi o to, by nie przyzwyczaić uroczych birmańskich łobuziaków, do faktu iż biały coś przyniesie, biały coś da. Prośba Kothe jest natomiast taka, by dzieciom nie dawać słodyczy. Szczoteczka do zębów nie jest mieszkańcom wsi znana.
Tuż za wioską mijamy tory kolejowe i zaczynamy wspinać się dość wysoko, do kolejnej wioski. Z góry widzimy przejeżdżający po torach, które zaledwie kilka minut temu minęliśmy, pociąg. Wchodzimy do Pa Yar Phaw, w której kobiety bez żadnego skrępowania kąpią się w przydomowych baliach. My nieco bardziej skrępowani niż one, szybkim krokiem opuszczamy wioskę i znowu zaczynamy trenować nasz zmysł równowagi przechodząc po uformowanych z ziemi wąskich murkach rozdzielających tarasy ryżowe, jak po równoważniach.
Kothe nie ściemniał, mówiąc że miniemy kilka wiosek, a trasa jest ciekawa. Znowu kilka chwil marszu i kolejna wieś, a w niej kolejna birmańska lekcja. Mieszkańcy Lay Thar Kang zebrali się, by razem robić ściany domów (słowo produkcja nie jest właściwe w tym przypadku). Długie wysuszone bambusowe tyki są przecinane na specjalnym ostrzu, a następnie przy pomocy czegoś, co przypomina magiel - prostowane. Tą część prac wykonują starsi mężczyźni, widocznie jest bardziej odpowiedzialna, niż ta, którą przydzielono młodszym, czyli przeplatanie płaskich bambusowych „listewek”. Nieliczne kobiety siedzą sobie obok, zajmują się dziećmi i przygotowując posiłki tym, którzy pochłonięci są ścianopleceniem. Nasza wizyta to dla nich okazja do chwili przerwy, powitań, rozmowy o tym że życie jest generalnie OK i wszyscy jesteśmy szczęśliwi.
Mija południe, a w naszych głowach i sercach już tyle przeżyć. Ja, zawsze szukający dziury w całym martwię się na zapas, że żadne zdjęcia i żadne opowieści – choćby je pisał sam Terzani, nie oddadzą tego co zobaczyliśmy i przeżyliśmy. Słońce zaczyna przypalać niemiłosiernie, a nasi przewodnicy podkręcają tempo, by koło 13.00 dotrzeć do Kong Long, wioski lunchu i odpoczynku.
Wioska Kong Long nie jest ani duża jak King Kong, ani też nie jest bardzo long, jednak... No właśnie, każda z tych wiosek niby taka sama, a w swoim charakterze, inna i niepowtarzalna. Trudne to do opisania i wytłumaczenia. O ile nie tak dawno widzieliśmy akcję „cała wieś plecie bambusowe ściany”, o tyle teraz trafiamy na „cała wieś kopie dół na wodę”. Nie po raz pierwszy dzisiaj czuję się zażenowany. Tym razem mężczyźni obracają się w naszą stronę i zastygają w bezruchu wsparci na motykach i łopatach, a kobiety stawiają na ziemi kosze, w których przenoszą wykopaną glinę i zaczynają tańczyć na nasze powitanie. Chcąc jakoś rozładować sytuację przyłączam się do tańca i już w myślach widzę oceny tego co robię (Pavlović – 0, Galiński – 0, Wodecki – 0, Tyszkiewicz – 10 za osobisty czar i wdzięk). Kupa śmiechu, Mingalaba, opowieści Kothe skąd się wzięliśmy i po chwili zostajemy niemal przyjaciółmi.
Mimo ogromnego upału i ciężkiej pracy jaką wykonują mieszkańcy wioski, ubrani są oni w swoje tradycyjne stroje ludowe. Kobiety na głowach noszą kraciaste chusty w jaskrawych kolorach, symbolizujące języki ognia wydobywające się ze smoczej paszczy, natomiast ich czarny strój ma symbolizować łuski na ciele smoka, stąd wierzchnie okrycie jest najkrótsze, a to najbliżej ciała najdłuższe. Mężczyźni, których protoplastą według legendy nie był smok, lecz czarnoksiężnik ubierają się jak to czarnoksiężnicy... kolorowo. Owa stara legenda mówi, że spotkała się kiedyś smoczyca z czarnoksiężnikiem. Ona miała jajo i on miał jajo. Coś tym jajom swoim zrobili nawzajem takiego, że z jednego wykluła się kobieta, a z drugiego mężczyzna. Później to już potoczyło się jak u Adama i Ewy, tzn. zaludnili góry, które od nazwy ich plemienia przyjęły nazwę Shan.
W wiosce musi panować zgoda i miłość, bo takiej gromady dzieciaków nie widzieliśmy wcześniej. Chodzą za nami krok w krok, ale na widok aparatu uciekają jak poparzone. Może aparatu jeszcze nigdy nie widziały, a zdarzyło im się zobaczyć broń? A niech takie moje czarne bydle wycelowane w nich wystrzeli kanonadą.... Nic na siłę. Nie chcę burzyć ich spokoju i ufności wobec obcych, którą jeszcze w sobie mają. Kiedyś wpadnie tu Niemiec, albo Japończyk i obfotografuje ich w sposób obdzierający z godności. Kiedyś.....
Podczas gdy ja obserwuję jak powstaje dół na wodę, która będzie się w nim gromadzić w porze monsunu i starczy na kilkanaście kolejnych tygodni, w domu, w kuchni przygotowuje się dla nas lunch. A pora lunchu, staje się też porą dyplomacji, no bo jak wytłumaczyć, że w tym upale i przy takim zmęczeniu nie jesteśmy naprawdę głodni, a wielkie porcje starczyłyby dla całej wioski na tydzień. Rozwiązaniem staje się zaproszenie do wspólnego posiłku naszych towarzyszy podróży. Widać nie są do tego przyzwyczajeni i chyba nie jadają razem z turystami. Dla nas to jednak przyjemność móc mieć takich towarzyszy biesiady; dla nich chyba również.
Makaron z warzywami znika z naszych talerzy, a w tym samym czasie rozdane przez Kothe jajkoniespodziankowe figurki stają się prawdziwym hitem nie tylko wśród dzieci, ale i dorosłych. Z jednej strony to zaledwie kilkadziesiąt minut spędzonych z mieszkańcami Kong Long, a z drugiej duża radość jaką sprawiamy im naszą wizytą. No i nie łudźmy się – nigdy się już nie zobaczymy. Wszystkiego dobrego zatem, miło było Was poznać.
Przed nami trzy, a może cztery godziny marszu. Wszystko byłoby OK, gdyby na ostatnim etapie naszej trasy tego dnia było jakieś drzewo lub choćby większy krzak. Ścieżka którą idziemy, prowadzi podnóżem południowego zbocza długiego i wysokiego wzniesienia. Na skalnej ścianie która jest jedynym widokiem po naszej lewej stronie opiera się słońce, a skała nie tylko że osłania nas od najmniejszego choćby zefirka, to jeszcze oddaje swoje ciepło – birmańska Death Valley.
Nie raz i nie dwa przecieram ze zdumienia moje zapocone i pokryte pyłem z pól oczy, kiedy to mijamy np. samotną staruszkę okopującą jakąś zupełnie wyschniętą już roślinę w miejscu, w którym do najbliższej wioski jest zapewne kilka kilometrów.
Około 17.00 słońce zaczyna już zachodzić nadając ziemi barwę o takim nasyceniu kolorystycznym, że każde zdjęcie z tego miejsca będzie opisane komentarzem „przesadziłeś z fotoszopem”. Ceglasty kolor drogi jest tak jaskrawy, że trzeba mrużyć oczy.
Znajdujemy w końcu drzewo. A że najczęściej samotnym drzewom towarzyszą leżące pod nimi kamienie – jest i gdzie usiąść. Muszę wyglądać źle, bo od Renaty dostaję pół porcji wody gratis z zachęcającym tekstem „pij żebyś tu nie zszedł”.
O schodzeniu nie ma jednak mowy. Jest wręcz przeciwnie wchodzenie – ostatni etap wędrówki dzisiejszego dnia. Bardzo strome podejście doprowadzi nas na szczyt, gdzie niestety łączymy nasz szlak ze szlakiem większości turystów eksplorujących te bajkowe tereny. A że to miejsce gdzie są turyści, toteż musi być i knajpa. A jak jest knajpa musi być i polski akcent. Nad drzwiami sklepiku naklejka klubu Laurazja. „Nasi tu byli” – chce się rzec i rozpiera człowieka jakaś mała duma (dumka?), że jest Polakiem. Zimne birmańskie piwo (smakuje z dnia na dzień coraz lepiej), stawia wszystkich na nogi.
Obok szlaku (jednak jak się okaże dla większości turystów zbyt daleko, by się w nią zagłębić) położona jest wioska Pat To Pink, miejsce naszego noclegu i chyba najniezwyklejszej ze zwykłych birmańskich przygód.
Kothe oddala się od nas w poszukiwaniu rodziny, która przyjmie nas na noc pod dach i zechce ugościć. Pozostawia nas pod opieką Ninn, śnieżnej dziewczyny mieszkającej w wiosce. Ninn studiuje filologię angielską na Uniwersytecie Mandalay. Studiowanie jest tu kolejnym terminem umownym, podobnie jak filologia. Dwa miesiące w roku, przez cztery lata uczy się angielskiego. I chociaż skończyła dopiero drugi rok, można się z nią bardzo łatwo porozumieć. Ninn jest niezwykle sympatyczna i gościnna. Oprowadza nas po swojej wiosce, jej ścieżkach i obejściach. W jej obecności znaczenie szybciej i łatwiej nawiązujemy kontakt z bawiącymi się wszędzie dzieciakami. Oglądamy budową naprawdę dużego – jak na warunki wioski, czy nawet całej okolicy – domu. Dom murowany stawia jej ojcu cała ekipa. Pracują i kobiety, i mężczyźni. Ninn, odnosząc się do birmańskich warunków, nie pochodzi najwyraźniej z ubogiej rodziny. Studia, na które uczęszcza są również płatne. Kiedy opowiada nam o swojej wiosce i jej mieszkańcach widać w jej oczach i słychać w jej głosie dumę i radość. Nie potrafimy więc odmówić propozycji jaką nam składa, by spojrzeć na wioskę z pewnej odległości, z kolejnego wzgórza, które oddziela od wsi głęboki jar i zobaczyć ją w promieniach zachodzącego słońca.
Nie oszukujmy się. Wieś z góry nie wygląda tak czarująco jak z perspektywy dzielących ją ścieżek. Dominują szare, blaszane dachy, które dawno straciły już swój połysk i pokryły się pyłem i kurzem z otaczających pól i domowych palenisk. Kiedy wracamy do wioski zapada zmierzch, a jej mieszkańcy wraz z inwentarzem wracają z pół do domów. Pat To Pink posiada swój urok, który jak mi się wydaje wynika z jej magicznego położenia wśród wzgórz i panującego ładu i porządku. Zwiedzamy ją, jak dobrze zagospodarowany i utrzymany skansen sprzed kilkudziesięciu, a nawet kilkuset lat, w którym zgromadzono setki aktorów odtwarzających perfekcyjnie rolę mieszkańców.
Założenie o wizycie w skansenie byłoby bardzo wiarygodne, gdyby nie serdeczność z jaką spotykamy się na każdym kroku. Takiego zachowania nie można aktorów nauczyć, ani go od nich wymagać. Co chwila jesteśmy witani, pozdrawiani, a także oglądani. Ninn cierpliwie opowiada o nas swoim krajanom.
Gdy wracamy, w wiosce czeka już na nas Kothe i wskazuje dom, w którym spędzimy noc. Witamy się z naszymi gospodarzami. O ile pan domu i jego żona ze swoją charakterystyczną urodą stają się dla nas dość dobrze rozpoznawalni, o tyle ich cztery córki są bardzo podobne do kilkunastu innych dziewczyn, które cały czas przewijają się przez podwórko i dom naszych gospodarzy, zlewają się w dziewczęcą birmańską masę i stają się nierozpoznawalne. Kilkakrotnie zadane pytanie „to wasza córka?” spotyka się z odpowiedzią „nie, skąd, to córka sąsiadów”.
Biały człowiek ma we krwi wieczorną toaletę. Najchętniej przystałby po takim upalnym i męczącym dniu na jakiś relaks w jacuzzi, no ale we wsi takiego jeszcze nie ma. To, co odrobinę przypomina jacuzzi to zbiornik na wodę, który znajduje się niemal przy każdym domu. Wybetonowany otwór w ziemi o boku około dwóch metrów i głębokości około sześciu, jest częściowo wypełniony wodą, którą zgromadzono w czasie pory deszczowej. Jaka jest więc jej wartość, zwłaszcza teraz kiedy od kilku miesięcy trwa już pora sucha, nie trzeba nikomu tłumaczyć. To wartość wręcz bezcenna! Małym cebrzykiem nabieram kilka litrów wody wlewając do naczynia, które nie jest ani dzbanem, ani garnkiem, ani kanistrem, jednak znakomicie sprawdza się jako oblewaczka ciała. Muszę przyznać, że kiedy stoję nad miednicą, z ową oblewaczką w ręce, zastanawiam się przez chwilkę jaka powinna być kolejność mycia mojego niemałego ciała, by zacząć od partii najmniej brudnych do tych, które swoim kolorem uczyniły ze mnie Birmańczyka (wszystko w trosce o jej efektywne zagospodarowanie oczywiście). Jak już mam to wszystko obmyślone, to ściągam spoconego T-Shirta i w tym samym momencie słyszę chichoty i śmiechy. Rozglądam się wokół i cóż widzę... Wieś przyszła zobaczyć jak myje się biały. W zasadzie przyszły tylko kobiety. Chichotom i śmiechom towarzyszą następujące gesty: najpierw palec wskazujący na mnie, a później ruch w okolicy swojego brzucha, jak gdyby chciały mi powiedzieć, że są w ciąży.... No tak drogie panie, wasi mężowie są szczuplejsi. Nie oglądają ligi mistrzów z piwem w ręku, nie spędzają czasu za kółkiem i za biurkiem, nie jedzą swojskiej z musztardą. Skoro wy mi dajecie tyle radości, więc ja też wam dam – myślę sobie i kontynuuje ablucje. A damska reprezentacja wiochy, w składzie wieloosobowym, oparta o otaczające mnie żerdzie, przygląda się z odległości kilku metrów i komentuje. Niestety nie wiem jakie to były komentarze i pewnie nigdy się nie dowiem.
Na osobny opis zasługuje kibelonek, latryna, wychodek... Jakiekolwiek próby jego wyobrażenia sobie, przez kogoś kto go nie widział spełzną na niczym, a opis będzie tu tylko pewnym wskazaniem kierunku w jakim winna podążyć wyobraźnia. Typowy Birmańczyk jest o kilkanaście a może i dwadzieścia kilka centymetrów niższy niż Europejczyk. Jest też o kilkanaście, a może i dwadzieścia kilka kilogramów lżejszy, a więc i szczuplejszy. Kiedy się więc mocno skuli w sobie i pochyli jest w stanie wtoczyć się tyłem do czegoś co posiada kształt pochylonej przez ciągły podmuch wiatru pod kątem 25 stopni drewnianej budki telefonicznej. Próbuję wejść przodem, ale ze dwa razy dostaję jakąś deską w głowę i jeszcze o coś zawadzam. Wycofuję się więc z trudem i próbuję tyłem. Znowu głowa trafia na jakiś wystający element konstrukcji, ale tym razem z drugiej strony. Zamiast telefonu jest w tej budce mała dziurka w podłodze, o średnicy nieznacznie większej niż jelito grube. Do tej dziurki należy trafić. Drugi koniec tego, co się ową dziurką zaczyna nie kończy się w żadnym wypadku w kanalizacji, lecz na wolnym powietrzu tuż za budką. Wyposażenie przybytku uzupełnia cebrzyk z wodą. Taki dolnopłuk manualny. Zwiedziłem sobie ten wychodek i tak sobie myślę: jakie szczęście, że mi się nie chce.
Jak już wspominałem, wieczory w Birmie zapadają nagle i dosyć wcześnie. Z pewnym niepokojem myślę o tym co robić przez następnych kilka godzin i jak zagospodarować sobie wieczór. Zupełnie niepotrzebnie. Wpraszamy się do izby kuchennej, w której przebywa już parę osób i przypatrujemy się jak przygotowywany jest posiłek. W oczekiwaniu na małe co-nieco opróżniamy z Kothe butelkę Grand Royal, lokalnej whisky reklamowanej tak powszechnie w każdym miejscu w którym można coś spożyć, jak u nas coca-cola. Po raz kolejny można powiedzieć: Birma – dziwny kraj – 0,7l whisky kosztuje mniej niż 0,5l piwa. Ale nie o cenach ma być, a o tym, że ów napój rozwiązuje naszemu przewodnikowi język i pozwala dosyć swobodnie porozmawiać z Birmańczykiem o jego kraju. Kolacja ląduje na stoliku w pomieszczeniu obok, specjalnie dla nas, co oczywiście po raz kolejny spotyka się z naszym sprzeciwem. Przenosimy stolik do kuchni, wspólnie zasiadamy z domownikami i ich sąsiadami przy stole, i dzielimy się tym, co przegotowano dla nas do jedzenia. To znowu jeden z tych momentów, których nie sposób opisać lub utrwalić na zdjęciach, a które zapadają w pamięć do końca życia. My opowiadamy o sobie, o naszym kraju, oni chętnie odpowiadają na nasze pytania dotyczące ich życia. Wspólnemu spędzaniu czasu towarzyszą ciągłe śmiechy i – mam nadzieję – niewymuszona u nikogo radość. Nie śmieje się tylko najmłodszy z obecnych na spotkaniu, namiętnie ssący pierś swojej mamy malec.
Kiedy nasza rozmowa zawęża się tylko do dyskusji pomiędzy mną i Kothe zaczynam się zastanawiać na ile u tego młodego chłopaka poglądy to rzeczywiste przekonanie, na ile mitomańskie marzenia, a na ile wyuczone historie. W wielu wypadkach zgadzam się z nim całkowicie, w wielu jestem zaskoczony konsekwencją czy pomysłowością jaką okazuje.
Oczywiście zagłębiamy się w politykę i sytuację gospodarczą Birmy. Kothe widzi ją i opisuje w sposób następujący: Birma jest krajem, w którym większość ludzi utrzymuje się z rolnictwa, a że ziemia i klimat sprzyjający, więc problem głodu na szczęście nigdy tu nie istniał i nie istnieje. Każdy ma zapewnione absolutne minimum niezbędne do egzystencji i nigdy nie chodzi głodny. Natomiast w jego odczuciu rzeczywistym problemem jest edukacja, a właściwie jej brak. Podstawowa, obowiązkowa nauka, która w formie małej szkółki obecna jest w każdej wsi obejmuje jedynie umiejętności czytania, pisania i liczenia. Taki układ, w którym ludzie nie cierpią głodu, a jednocześnie nie posiadają praktycznie żadnej wiedzy i nie myślą samodzielnie jest idealny dla władzy, która utrzymuje panujący reżim i dobrze żyje kosztem właśnie tych najbiedniejszych. To jest to, co Kothe bardzo boli: brak szans dla prostych ludzi i żerowanie na ich ciężkiej pracy.
Ale Kothe nie jest za pełną demokracją i nie sprzeciwia się całkowicie systemowi panującemu w Birmie. Uważa, że współczesne środowiska demokratyczne nie mają żadnego pomysłu na kraj, na rządzenie nim, na jego rozwój. Zmiana władzy, o której głośno mówi się na zachodzie, wolność i demokracja doprowadziłaby do anarchii i wojny domowej pomiędzy zwaśnionymi często plemionami lub grupami etnicznymi. I chociaż - jak twierdzi - ostatnie wybory to nie były elections tylko selections i sam chciałby zmian, to jednak zdaje sobie sprawę, że to jeszcze nie ten moment i nie ci ludzie, choć ideały i hasła słuszne.
Opowiada też, ze smutkiem, jakie skutki ma wprowadzone po stłumieniu przez juntę ruchów niepodległościowych embargo na birmańskie towary. Absolutnie nie dotyka ono rządzących, którzy utrzymują się głównie ze sprzedaży gazu ziemnego, prądu oraz produkcji narkotyków. Embargo dotyka najbardziej najprostszych i najbiedniejszych, którzy na przykład uprawiając czosnek mogli go sprzedawać po 2000K za kilogram, a w sytuacji zmniejszonego na skutek embarga popytu nie są go w stanie sprzedać nawet za 300K. Taka cena nie pokrywa kosztów transportu do punktu skupu. Trudno się z Kothe nie zgodzić.
Kothe marzy, by dożył dnia, w którym młode pokolenie będzie miało dostęp do oświaty i informacji o świecie. Marzy o tym, by stać się kiedyś przywódcą ruchu młodych Birmańczyków. Każdego roku zapuszcza się na około dwa miesiące w tereny oficjalnie niedostępne nawet dla niego. Rozmawia z młodymi, uczy ich, opowiada i zostawia książki. Te niedostępne dla Birmańczyków tereny to tzw. strefy czarne, do których wstęp jest całkowicie zakazany, w przeciwieństwie do stref brązowych, gdzie można przebywać po otrzymaniu od władz specjalnego pozwolenia. Oczywiście pytam, czy został kiedyś złapany podczas nielegalnego pobytu w takiej strefie. Okazuje się, że tak. Jego obroną w sytuacji, kiedy ma przy głowie lufę nigdy nie jest buta, atak, czy głupie wymówki, tylko wyuczony płacz, skrucha, historyjka o tym, że zabłądził, pomylił drogę i oczywiście już ucieka stad i opuszcza to miejsce. Jak do tej pory udawało się.
W wioskach wokół Kalaw Kothe proponuje programy rozwoju wiosek - tak je nazwijmy umownie. Polegają one na tym, że w trakcie zebrania mieszkańców wioski proponuje im wspólną inwestycję. On sam wkłada do puszki np. 100 dolarów i proponuje każdej z rodzin zobowiązanie, że będzie ona do tej puszki wrzucać miesięcznie jednego dolara. Kiedy uzbiera się większa kwota, np. 500$ jak miało to miejsce w przypadku wioski, w której nocujemy, rozpoczynają inwestycję, która była powodem tej zbiórki. I tak w Pat To Pink był to zakup generatora, dzięki któremu nad naszymi głowami od 19 do 21 świeci się mała jarzeniówka, a w kolejnej wiosce, której nazwy nie wspomnę trwa właśnie zbiórka na wodociąg.
Kothe jest doskonałym interlokutorem: oczytany, podpierający swoje pomysły poglądami antycznych filozofów, wierzący w teorię zderzenia cywilizacji. Z drugiej strony jest świadomy swojej inteligencji, odważny, bufonowaty, potrafiący być perfidnie konsekwentny w sytuacji, która może się przysłużyć dobru ludzi wśród których żyje. Nie jest też skromny – otwarcie mówi, że chce być wzorem dla swojego pokolenia.
Kończymy nasza dyskusję. Myślę, że spotkanie Kothe na drodze mojej birmańskiej wędrówki to kolejna szczęśliwa koincydencja zdarzeń. Ale nasz wieczór wcale się nie kończy. Przenosimy się do kobiet, które przed domem, przy ognisku dającym i ciepło i światło (agregat już wyłączony), łuskają fistaszki. Sposób w jaki to robią - bez patrzenia i sprawność palców zadziwiłyby nawet samego Rafała Blechacza. Wśród łuskających pań jest jedna, która po każdym wypowiedzianym przez nas po polsku słowie wybucha histerycznym i zaraźliwym śmiechem. Po kilku minutach śmiejemy się już wszyscy i ze wszystkiego.
Tego wieczora swoją obecnością odrywamy tych ludzi od codzienności i rutyny, może także od ich trosk i kłopotów. Dajemy im chwile radości. Naprawdę na ich twarzach widać radość i szczęście z faktu, że mogą nas gościć. Mam nadzieję, że ta radość i szczęście są widoczne tego wieczora także na naszych twarzach, bo w sercu pozostaną na znacznie, znacznie dłużej. Może na zawsze.
Noc, jak to w górach, jest zimna. Mnie dodatkowo dopadają dreszcze, dobrze już znane zachowanie mojego organizmu po dniu pełnym wysiłku. Przykryty kilkoma pledami, z kapturem na głowie długo nie mogę zasnąć. Kiedy się budzę jest 6.40, a przez okno do izby wpadają promienie porannego słońca. Budzik nie zadziałał (nie wiadomo dlaczego), ale przygotowania do wymarszu idą szybko i sprawnie, bo ubierać się nie trzeba specjalnie, a i mycia też mało. Całe ubranie przesiąknięte zapachem dymu z ogniska. Wywietrzeje po drodze.
Jednym z kilku elementów odmiennego tym razem od dotychczasowych śniadania jest sałatka. Nie wiem dokładnie jaka i z czego. Na pewno są w niej kiełki, fasola, orzeszki i parę innych rzeczy. Całość, mimo że nadzwyczaj słona, smakuje tak, że sałatka ta ląduje na mojej top liście posiłków birmańskich.
Wyruszamy o 7.15. Okazuje się, że moje stopy, dzięki butom CCC, pokryły się wczoraj odciskami. Nieświadom tego co mnie czeka, ruszam żwawo z resztą grupy. Widoki na szlaku już nie tak ciekawe jak wczoraj. Ścieżka prowadzi niemal wyłącznie w dół, po odsłoniętym, nasłonecznionym terenie. Stopy bolą coraz bardziej i uprzykrzają wędrówkę do tego stopnia, że chowam aparat w plecaku, zaciskam zęby i skupiam się całkowicie na takim stawianiu stóp, by ból był jak najmniejszy. Staram się też, nie robić przerw i przystanków, bo później naprawdę trudno ruszyć z miejsca. W pewnym momencie ból staje się nie do zniesienia i w takim właśnie stanie mentalnego oderwania od otaczającego mnie świata, koło południa docieram do Indein. Nie mam siły zrobić choćby jednego kroku i tylko wlewam w siebie napoje kupione w knajpce przy przystani dla łódek. Nie mam też ochoty na żadne jedzenie. Marzę, by dostać się do hotelu, wykąpać i ... no właśnie, co zrobić z bąblami na nogach? Na rękach przecież chodzić nie będę.
Po krótkim odpoczynku wsiadamy do łódki, która wiezie nas do Nyaungshwe. Podróż po jeziorze trwa godzinę. Samo jezioro nie zachwyca mnie w stopniu, w jakim mogłyby sugerować to jego przeczytane wcześniej opisy. Przy brzegach pełno domów przypominających do złudzenia zabudowania wzdłuż wietnamskiego Mekongu. Silnik warczy niemiłosiernie. Próba lekkiego przechylenia się lub obrotu, by zrobić jakieś zdjęcie prowadzi do przechylenia się całej łodzi. Obserwując życie na jeziorze zauważam, że znacznie więcej osób zajmuje się jego pogłębianiem niż łowieniem ryb. Zarastanie jeziora w szybkim tempie jest niewątpliwym problemem dla mieszkającym wokół niego ludzi.
W czystym i skromnym hotelu czekają już na nas nasze bagaże. Nadchodzi moment pożegnania, podziękowań, wymiany e-maili. Miałem wspaniałych towarzyszy podróży. Przewodników godnych polecenia. Fantastyczną trasę, daleką od typowych utartych szlaków. Czego chcieć więcej.
Nie ma się co oszukiwać, że kulminacją dnia, w którym docieram nad Inle jest długi, bardzo długi pobyt pod prysznicem. Brud odkleja się powoli i jedno, czy nawet dwukrotne umycie się nie jest wystarczające. Po kąpieli następuje szereg zabiegów mało sympatycznych w opisie, więc tylko je nazwę: nakłuwanie, wyciskanie, odkażanie, opatrywanie. Kładę się na chwilę i w momencie zasypiam.
Kiedy się budzę jest 17.00. Za późno, by zrealizować plany o odwiedzinach ruin Indein tego samego dnia. Już za chwilę będzie ciemno. Pozostaje więc spacer po Nyaungshwe, który w odczuciu bolesności stóp okazuje się nie taki najgorszy, co wprawia mnie w lepszy nastrój. Zaraz po wyjściu z hotelu łapie mnie i nagabuje właściciel jednej z wielu nad Inle turystycznych łodzi. Ponieważ cena nie jest wygórowana, to jemu właśnie dam jutro zarobić pozwalając się obwozić przez cały dzień po jeziorze i okolicznych atrakcjach.
Ból, który towarzyszył mi w kończącym się właśnie dniu staram się zrekompensować kolacją w najbardziej wypasionej knajpie na jaką trafiam. Dla sympatycznego kelnera Chin, moja wizyta do doskonała okazja do konwersacji po angielsku. W normalnej sytuacji taka przydługawa i ciągle powracająca rozmowa z klientem byłaby uznana za nachalność i natarczywość, ale nie tutaj. Tu rozmowa z ludźmi jest przyjemnością z jednej strony, a obowiązkiem z drugiej. Polecana przez Chin wołowina smakuje wyśmienicie, choć porcja nie jest duża. Podobnie rozkoszą dla podniebienia jest karp. Tu znowu muszę wyjaśnić iż Carp, którego próbowałem¸ złowiony obok w jeziorze, nie ma nic wspólnego z naszym karpiem. Jest od niego dużo mniejszy, ale też i dużo bardziej smaczny. Faszerowana rybka z warzywami powala smakiem. Wszystkiemu co pałaszuję towarzyszy oczywiście ryż, podany w zielonej piramidce z bambusowych liści i piwo.