Podróż Birma 2011 - Miasto smrodu



2011-02-23

Rozpoczyna się mój pierwszy pełny dzień w Birmie. To już trzeci dzień od opuszczenia domu, a ja wciąż szukam powodów, dla których kolejne etapy wędrówki można by nazywać jej początkiem. Niech więc kolejnym początkiem będzie pierwsza pełna doba spędzona na birmańskiej ziemi.

Zmęczenie związane ze zmianą czasu i wielogodzinną podróżą zostało stłamszone przez podniecenie i entuzjazm związany z tym, co czeka mnie w najbliższych tygodniach. 7.00 okazuje się porą, o której można spokojnie wstać, bez nieodpartej potrzeby wykonania jeszcze jednego przewrotu na drugi bok. A jak można rozpocząć dzień? Oczywiście od rozkoszowania się widokiem jaki ma się za oknem... Hmm... Dosyć to trudne, gdy ten widok przypomina ni to gruzowisko, ni to śmietnisko. Pode mną daszek przykrywający jakieś parterowe przybytki. Na daszku wszystko, co udało się wyrzucić z okien znajdujących się ponad daszkiem w ciągu ostatnich kilku lat. Można by się oburzać albo użalać nad tym widokiem, gdyby nie fakt, że podwórka przystarówkowych kamienic w polskich miastach są „zagospodarowane” podobnie. Fasady piękne, ale oficyny podobne do birmańskich.
Śniadanie kontynentalne smakuje wyśmienicie i tak już będzie smakowało niemal codziennie, bo zaledwie kilka razy uda mi się zjeść o poranku coś innego niż tosty, jajko w postaci dowolnej, dżem, coffee-mix i owoc.

Wczesnym porankiem stawiam pierwsze za dnia kroki na Ranguńskim trotuarze. Warto jednak wyjaśnić dokładniej czym są chodniki w tym mieście. Są to przylegające do ulicy rynsztoki przykryte betonowymi płytami. Najczęściej nie nadają się one do pieszego przemieszczania z miejsca na miejsce, bo tam właśnie ludzie rozkładają swoje małe interesy, sklepiki, wyszynki, jadłodajnie, zakłady usługowe. Płynące pod nimi fekalia, wymieszane z wszechobecnym zapachem przeżutego betelu powodują, że Rangun pozostanie dla mnie na zawsze miastem smrodu. I choć wielu rzeczy, czasem istotnych, zdarza mi się w życiu nie pamiętać, to jednak w mojej głowie istnieje coś takiego jak pamięć zapachu. Dla takich jak ja, spacery po Rangunie nie są przyjemnością i wymagają sporego samozaparcia. 

Póki co, żadnych środków lokomocji, prócz własnych nóg. Autobus do Kalaw za sześć godzin. Spacer ma służyć poznaniu życia miasta. Za cel obieram sobie pokolonialne kwatery, Sule Paya i na koniec wizytę w Bogyoke Aung San Market. Już na pierwszej mijanej ulicy Merchant St. mam swoje przypuszczenie dotyczące organizacji handlu i udług w tym mieście: sklepiki z jednej branży są lokalizowane obok siebie. I tak na wspomnianej już ulicy mijam punkty sprzedaży śrub okrętowych, kotwic i łańcuchów do nich, by na przykład na Shwe Bontha St. minąć kilkadziesiąt położonych jeden przy drugim sklepów elektrycznych, czy kawałek dalej kilkanaście zakładów fryzjerskich.

Idąc Mahabandoola Road docieram do kościoła Baptystów, wokół którego zaczyna się obszar wzmożonej aktywności cinkciarzy, zawodu ongiś w Polsce bardzo popularnego.  Wcześniejsze przestrogi i później zasłyszane opowieści potwierdzają, że to jedyne miejsce w Birmie, gdzie można dostać w twarz nieuczciwością (czyli być kilkadziesiąt dolców w plecy na ich oszukańczej wymianie). Plan miasta sugeruje skręcenie w Mahabandoola Garden St. i spacer w kierunku portu nad Yangon River. Mijam więc kolonialne budynki, w których obecnie znajdują się Urząd Celny i Sąd Najwyższy. Przy tym drugim przechodzę obok okutego w kajdany na rękach i nogach Birmańczyka. Eskortowany przez policjantów, zapewne do sali sądowej, w ręce trzyma torebkę z kawałkami arbuza. I jest to jak sądzę cały jego dobytek, a mimo - gdy przechodzę - widząc we mnie turystę i gościa w tym miejscu, uśmiecha się i pozdrawia. Nie patrzy mu źle z oczu. Postura i sposób bycia też raczej nie skłaniają do przypuszczeń, by był to wyjątkowy złoczyńca. To pierwszy moment od przyjazdu tutaj, w którym świadomie myślę o ciemiężonych Birmańczykach, o obozach pracy, o niedostępnych rejonach, o miejscach niedostępnych nawet dla Birmańczyków.

Docieram do portu. Yangon River, bardzo szeroka w swojej delcie jest nie jest zbyt malownicza; zamulona i brudna, z nieuporządkowanymi brzegami po prostu nie zachwyca. Port promowy to jednak doskonałe miejsce na krótki odpoczynek i obserwację ludzi wraz z ich obyczajami. Turysta, zwłaszcza niezorganizowany, z aparatem fotograficznym na szyi nie zostaje tu jednak długo bez opieki. Już po chwili wdaję się w konwersację w sympatycznym nastolatkiem, który włada doskonałym angielskim. Jak niemal każdy w Birmie mówi, że języka nauczył się od turystów. Kiedy jednak pada pytanie czym ja zajmuję się u siebie w kraju - staję się lekko podejrzliwy i kieruję konwersację w stronę moich zachwytów nad gościnnością i życzliwością Birmańczyków

Poczekalnia promowa przypomina tą, którą pamiętam z dzieciństwa, gdy czekało się na pociąg do Krakowa. Długie drewniane ławki umieszczone w dużym pomieszczeniu z łuszczącą się ze ścian farbą, która była kiedyś wysoko malowaną lamperią. Jedno małe okienko kasowe, do którego trzeba się schylić, by coś zobaczyć lub usłyszeć. I ludzie, podróżni ze swoimi torbami i tobołkami. Młodzi i starzy, ubrani po europejsku lub w tradycyjne birmańskie longyi. Mężczyźni z aktówkami i kobiety z dziećmi przystawionymi do piersi. Wszyscy uśmiechają się życzliwie do mnie, niepasującego do tego miejsca w żadnym stopniu.

Opuszczam poczekalnię portową. Rzut oka na plan i już wiem gdzie iść dalej. Sule Paya Road prowadzi mnie obok ogrodu Mahabandoola właśnie do Sule Paya , drugiej co do wielkości i znaczenia pagody w Rangun. Wzdłuż całej mijanej ulicy, pod każdym drzewem, swoje miejsca zajmują wróżbici, kabaliści, chiromanci i domorośli astrolodzy. Wiara we wróżby, numerologie, przepowiednie jest tu przeogromna, a interes zdaje się kwitnąć w najlepsze.

To, co my nazywamy zabobonem, stanowi istotną część birmańskiej codzienności. Jak pisze Taziano Terzani:  astrologia, chiromancja, zdolność odczytywania przyszłości z rysów twarzy, podeszw stóp, czy z układu liści herbaty w filiżance odgrywają bardzo ważną rolę w sferze prywatnej i publicznej. Imię dla dziecka, nabycie pola, sprzedaż portfela akcji, naprawa dachu, data wyjazdu czy wypowiedzenia wojny - wszystkie takie postanowienia kierują się zasadami niewiele majacego wspólnego z logiką. To właśnie owe zasady zawierają o milionach małżeństw i tysiącach wznoszonych budowli. Dotyczące całych zbiorowości decyzje polityczne opierają się na sugestiach specjalistów od sił tajemnych. Wspomnę jeszcze o tym, gdy będę po raz nie wiadomo który zastanawiał się nad dziwnymi zachowaniami w ruchu drogowym, czy gdy będę mijał w nocy nową stolicę Birmy - Nay Pyi Taw.

Natomiast sama Sule Paya w swoim disneylandowskim anturażu nie robi specjalnego wrażenia. Jedyne co z niej zapamiętam, to krótką rozmowę z mnichem, praktykującym życie klasztorne od siedmiu lat oraz z przypadkowo spotkanym mężczyzną, który nie odpuścił okazji do zrobienia sobie zdjęcia z białym człowiekiem.

Ulica 29-ta doprowadza mnie do Bogyoke Aung San Market. Jest południe. Zadaszone sklepiki i stragany przynoszą ulgę w trzydziestokilkustopniowym upale. To, co rzuca się w oczy to mnogość kolorów. Materiały wszystkich odcieni i barw, których mężczyzna nawet nazwać nie potrafi, bo to przecież nie jest fioletowy, tylko oberżynowy, albo ten obok to amarant... Brak słów. Na solidne zwiedzanie targu nie mam już jednak czasu. Minęło południe, a trzeba wracać do hotelu po bagaż, uzupełnić płyny i pędzić na dworzec autobusowy.

Wracam szybko taksówką, wlewam w siebie piwo i udaję się na dworzec autobusowy, który znajduje się dokładnie po przeciwnej, północnej stronie miasta, a może nawet tuż za nim. Podróż trwa 45 minut, więc z odpowiednią rezerwą czasową docieram na miejsce, w którym czekają już autobusy. Ile ich jest? Jeżeli nie tysiące to na pewno setki. Dworzec to małe miasteczko, ze swoimi ulicami, domkami, w których znajdują się małe poczekalnie i punkty sprzedaży biletów. Mojemu taksówkarzowi wystarczył jeden rzut oka na bilet, by wiedzieć pod który budynek mnie podwieźć. Jest to kolejne nowe doświadczenie, niewyobrażalne z europejskiego punktu widzenia. Ogromną skalę dworca można tłumaczyć tylko w jeden sposób: każda z obecnych tam firm transportowych dysponuje jednym autokarem i jednym domkiem z poczekalnią dla podróżnych.

Autobus już czeka. Standard nienajgorszy, powiedziałbym polski. Choć jest kilka różnic. Luki bagażowe są zapełnione pudłami i skrzyniami z różnymi częściami mechanicznymi. Tak myślę sobie, że można by z nich zbudować drugi autokar. Bagaże podróżnych lądują z tyłu autobusu, a ja tuż przed nimi, w ostatnim rzędzie siedzeń. W związku z tym, że są ułożone od podłogi po dach, moje oparcie nie odchyla się do tyłu, ale cóż, nie przyjechałem tu dla wygód. Podróż powinna być szczęśliwa. Za wycieraczkami kwiaty dla Natów, jako dar w zamian za ich przychylność w podróży.

Ważne, że nad kierowcą wisi wielgachny LCD, a klima działa (choć  termometr wewnątrz wskazuje ok. 35ºC). Ruszamy z piętnastominutowym opóźnieniem, co wprawia mnie niemal w zachwyt. Klientelę przewoźnika stanowią głównie tubylcy, ale jestem też i ja, miła i nadzwyczaj sympatyczna warszawianka Renata, z którą przyjdzie mi dzielić birmańskie wrażenia, para Szwajcarów, Australijka i Chinka. Wyjeżdżamy sobie z Rangun i wjeżdżamy na płatną, pustą, szeroką autostradę. Może i jest czasami wyboista, ale nawet o takie należałoby się w Polsce modlić. Obsługę autokaru stanowi grupa trzech mężczyzn, z których jeden to kierowca, drugiego możemy nazwać stewardem, bo jego zadaniem jest usadzanie podróżnych na właściwych miejscach i ich liczenie po każdym przystanku. Jednak prawdziwy powód dla którego ów drugi jest tu zatrudniony, to pomoc kierowcy, który w prawostronnym ruchu drogowym używa autobusu z kierownicą po prawej stronie. (Jest to pozostałość po przepowiedni jednego z astrologów bliskich Ne Winowi, który przestrzegł go prze planowanym zamachem sił prawicowych. Dyktator wydał dekret zmieniający w ciągu jednej nocy lewostronny ruch drogowy wprowadzony w czasach kolonialnych przez Brytyjczyków, na ruch prawostronny. Mimo zamętu jaki zapanował w całym kraju nie doszło do rewolt, którą uprzedził "prawicowy zamach") . Steward - drugi na pokładzie jest więc odpowiedzialny za pilotaż i informuje, kiedy możliwe jest wyprzedzanie na wąskich birmańskich ścieżkach (nazwa droga lub ulica nie pasuje tu nijak do kawałka utwardzonego gruntu). O funkcji jaką pełni trzeci jegomości przyszło mi się przekonać po dwóch godzinach podróży. Głośny huk i stajemy. Awaria. „No pięknie” – myślę, „zaczyna się”. Wszyscy wysiadamy i patrzymy na ręce właśnie temu trzeciemu, który okazuje się być mechanikiem, a wszystko, co zdeponował w lukach bagażowych to jego niezbędnik. Po kilku minutach znajduje sporą gumową część i wymienia ją w układzie zawieszenia samochodu. Naprawa trwa lekko ponad godzinę. Stara, zepsuta guma ląduje na poboczu bez troski o środowisko, a my mkniemy autostradą dalej, by wieczorem zatrzymać się w stacji obsługi podróżnych, której bliżej do standardów panujących przy niemieckich lub belgijskich autostradach, niż do tego, co możemy spotkać w Polsce. Jest już ciemno, więc posiłek spokojnie można nazwać kolacją, a po niej umyć zęby używając szczoteczki i pasty, którą każdy z podróżnych (oprócz butelki wody) otrzymuje w autobusie. Warto wspomnieć, że podróż mija szybko, choć niekoniecznie dzięki temu, co puszczają na wspomnianym wcześniej LCD. Podróżni raczeni są bowiem serialami, przy oglądaniu których człowiek zaczyna się modlić, by puścili choćby Isaurę, czy W zaklętym kręgu. Prawdą okazuje się też przeczytane przeze mnie stwierdzenie, że w birmańskich autobusach większość rzeczy może nie działać w ogóle, ale są trzy, bez których nikt nie ruszy z miejsca: system nagłośnieniowy, klimatyzacja i klakson. Miałem to nieszczęście, że moje miejsce znajdowało się tuż pod głośnikiem, więc nawet wsadzone przez uszy niemal do samego mózgu słuchawki, połączone z mp3, nie zagłuszyły całkowicie wartkich dialogów.   Późnym wieczorem, a właściwie już nocą, wciąż jadąc autostradą, docieramy do punktu kontroli, gdzie obcokrajowcy oprócz okazania paszportów są także spisywani. Tuż za punktem kontroli świat zmienia się i przyjmuje postać odpustowo-bajkową. Nay Pyi Taw – wybudowana w szczerym polu, kosztem wielu miliardów dolarów nowa stolica Państwa. Szkoda, że przejazd odbywa się bardzo szybko i w ciemności. Obserwacje tego dziwactwa są mocno ograniczone. Ronda wielkości lotnisk, ulice o czterech pasach w jedną stronę. Wszechobecne iluminacje, które ozdabiają nie tylko domy, wiadukty, drzewa, ale także kanały ściekowe. Miasto kaprys i fanaberia generałów. Nawet późna pora przejazdu przez miasto nie tłumaczy kompletnych pustek na ulicach. Idealne miejsce do kręcenia filmu o skutkach działania bomby neutronowej. Budynki i infrastruktura jest – życia nie ma. Wybudowana w tajemnicy przed ludźmi i światem nowa stolica to efekt kolejnych wróżb i przepowiedni, które nie były po myśli rządzącej junty i która w ten sposób o ile nie oszukała to przynajmniej wprowadziła w błąd przeznaczenie.

Tuż za Nay Pyi Taw autostrada kończy się. Autobus pnie się ostro w górę i robi się coraz zimniej. Polar z kapturem naciągniętym na głowę ratuje odrobinę sytuację, ale klimatyzacja działa dalej. Ostatnie sto kilometrów pokonujemy w czasie około pięciu godzin. Na osiągnięcie tak oszałamiającej średniej prędkości pozwala teren, którym się poruszamy.

Zasypiam, a gdy budzę się... 

 

 

  • O bezpieczną podróż...
  • Natowie
  • Pokolonianlne Rangun
  • Pokolonianlne Rangun
  • Pokolonianlne Rangun
  • Pokolonianlne Rangun
  • Rangun - typowa ulica miasta
  • Dzisiaj i tak prądu nie będzie ......
  • Balejaż i pasemka
  • Bryki są wszędzie
  • Katedra Anglikańska w Rangun
  • Bogyoke Aung San Market