Za drzwiami hali przylotów świat zmienia się, a czas cofa o więcej niż długość mojego życia. Jednak pierwsze co mnie uderza to pewna sprzeczność, którą na początku trudno mi nazwać i zrozumieć: to co widzę nie pasuje do tego co słyszę. Odgłosy otaczającego mnie miasta: dziesiątki warkoczących silników, setki osób pokrzykujących i przekrzykujących się nawzajem, nie są w ogóle słyszalne. Czuję się, jakbym oglądał film, którego ścieżka dźwiękowa została zastąpiona przez głosy ćwierkających i jazgoczących ptaków. Ich niezliczone stado przysiadło bowiem na ogromnym drzewie znajdującym się tuż przed wyjściem z lotniska. Najprawdopodobniej Tuwim między innymi pod tym drzewem czerpał inspirację do swojego Ptasiego Radia, a może nawet pod tym drzewem siedział i pisał.
Rangun - pięciomilionowa, była stolica Birmy położona w delcie Irawadi. Miasto, którego żaden turysta odwiedzający Birmę nie może pominąć, bo właśnie tutaj znajduje się jedyne międzynarodowe lotnisko, jedyna brama do Birmy dla obcokrajowców.
Zapada powoli zmrok. W drodze do hotelu dostrzegam widoczną w oddali i oświetloną już o tej porze Shwedagon Pagoda. Pierwsze głośne wow wyrywa się samo na jej widok, a mentalna decyzja, by jeszcze dzisiejszego wieczora wybrać się w to właśnie miejsce, zostaje podjęta natychmiast. Kilkunastominutowy odpoczynek w pokoiku hotelowym jest poświęcony zabiegom odświeżającym i przepakowaniu się. Już po chwili ulice Rangun witają mnie ciemnością, porozświetlaną gdzieniegdzie zimnym światłem neonówek.
Z planu miasta wynika, że do Shwedagon Pagody wcale nie jest tak daleko, ale jednak ze względu na naprawdę późną porę, jakiś środek transportu by się przydał. Rikszarzy niby na ulicy pełno, ale nie są nachalni, nie zaczepiają, nie namawiają. Chcąc przełamać to dziwne zachowanie tubylców, mających dolarowego turystę niemal za nic, zatrzymuję chyba dziesiątego z kolei pana na trójkołowym rowerku, który mnie mija i pytam za ile pojedzie do Shwedagon. Niestety nie jesteśmy w stanie się dogadać. Pokazuję na planie i miejsce i jego nazwę, ale odziany w longyi pan nie ma dalej zielonego pojęcia o co mi chodzi. Później, z perspektywy czasu spędzonego w Birmie, wysnuję sobie taką teorię, że być może on nigdy nie był w tym miejscu, nie słyszał o Shwedagon Paya i dlatego nie miał pojęcia o co mi chodziło. Obszar aktywności Birmańczyków jest bardzo ograniczony; żyją i pracują tam, gdzie mieszkają. Odchodzą najwyżej na kilka metrów od swoich rewirów, żeby na przykład splunąć betelem na chodnik przy terytorium sąsiada, a nie przy swoim. Z nieoczekiwaną, ale bardzo miłą i spontaniczną pomocą przychodzi mi jakiś młody człowiek, który po ustaleniu o jaki cel podróży mi chodzi wyjaśnia, że to jednak dla rikszarza za daleko (faktycznie, życie zweryfikuje odległość, a zwłaszcza różnicę poziomu terenu i uświadomi mi, że dla rikszarza byłby to ostatni kurs jaki by wziął, bo zajechałby się na śmierć). Ów młody człowiek sugeruje taksówkę i sam uzgadnia z szoferem po birmańsku stawkę, która wydaje się być tak niska, że niewarta nawet jakichkolwiek negocjacji. Po kilku minutach już jestem na miejscu, podwieziony pod samo wejście dla turystów z zagranicy (te w cenie biletu oferują wyjazd na górę przeszkloną windą), którzy za wstęp muszą płacić. Będąc tak blisko tej wierzy ze złota muszę wydać z siebie kolejny okrzyk zachwytu. Pagoda, ze swoją bogatą iluminacją jest niesamowita, olśniewająca, powalająca. Jej blask mocno kontrastuje z ciemnym miastem. Dochodzi 21, a bramy Shwedagon zamykają o 22. To jednak zbyt krótko, by płacić 5$ za wstęp, kiedy w planach mam dłuższą wizytę w tym miejscu. Wycofuję się więc grzecznie spod kasy przed którą wysadził mnie taksówkarz i już kilkadziesiąt metrów dalej docieram do zadaszonych schodów, dość pustych już o tej porze, które okazują się być południowym wejściem do pagody, jednym z głównych, przy którym o tej porze nie ma kontroli biletów. Krótka, bosa wspinaczka po schodach na wzgórze Thein Gottara, z sandałami przypiętymi do plecaka, doprowadza mnie do miejsca, w którym pada kolejny okrzyk zachwytu. Stoję przed główną stupą Shwedagon Pagody, otoczoną niezliczoną ilością mniejszych i większych pagód i stup z posągami Buddy.
Kiedy czytałem o Shwedagon Pagodzie, najświętszym miejscu dla wyznawców buddyzmu, birmańskiej Częstochowie, informacje o złocie i szlachetnych kamieniach jakie wykorzystano do jej budowy uznawałem za legendę, służącą między innymi budowie prestiżu tego miejsca i podniesieniu jego atrakcyjności turystycznej. Myliłem się.
Shwedagon zawiera w sobie Sandaw (osiem włosy z głowy Buddy), czego nie udało mi się sprawdzić naocznie, bo przechowywane są one razem z niezliczoną ilością złota i innych kosztowności wewnątrz samej stupy. Całkowita waga zebranego tutaj złota liczona jest w tonach i to nie kilku a kilkudziesięciu lub nawet stukilkudziesięciu. I po tym co zobaczyłem, jestem w stanie w to uwierzyć. Otoczona przez 72 pomniejsze "kapliczki" stupa pokryta jest blisko dziesięcioma tysiącami płytek ze złota, z których każda waży wiele kilogramów, udekorowana jest ponad pięcioma tysiącami diamentów o łącznej wadze ponad 2200 karatów, a do tego jeszcze ponad 2000 innymi naprawdę drogimi kamieniami. Kto nie wierzy, może przyjrzeć się stupie (za niewielką opłatą) przez lunetę - jak na Gubałówce i w zbliżeniu oglądnąć owe kosztowności. Ja stojąc przed Shwedagon uwierzyłem we wszystko, bez patrzenia przez lunetę.
Jest przyjemnie ciepło. Atmosferę tworzą medytujący i pogrążeni w myślach Birmańczycy oraz snujący jakąś mantrę przez głośniki mnich. Tak samo wielu młodych, jak i starych ludzi modli się i medytuje. Bez najmniejszego problemu dostrzega się na ich twarzach wyraz głębokiego przeżywania obecności w tym miejscu. Siedzę i obserwuję - dla mnie to również chwila duchowej uczty i odpoczynku po trzydziestu godzinach podróży. Z tego stanu popodróżnego uduchowienia wyrywa mnie młody, kilkunastoletni chłopak, który dostrzegając we mnie obcokrajowca, uprzejmie dopomina się o wykupienie biletu. Sugeruję, że już późno i ja tylko na chwilę, bo na dłużej jeszcze przybędę z ponowną wizytą, ale pozostaje nieubłagany. Wycofuję się więc z tarasu wokół stupy po angielsku, żegnany szczerym uśmiechem sprzedającego bilety. Schodząc ze wzgóza, tym razem innymi schodami, mijam pozamykane już o tej porze kramiki z dewocjonaliami, pamiątkami i darami dla Buddy.
Wobec braku możliwości oglądania Shwedagon z bliska postanawiam spojrzeć na nią z nieco większej odległości. Spacer wokół wzgórza, na którym złoci się górująca nad miastem stupa nie trwa dłużej niż trzy kwadranse, a z przystankami na podziwianie i zdjęcia najwyżej godzinę. Mam okazję oglądnąć Shwedagon z każdej strony. Co krok napotykam wałęsające się psy, trafiam też na nielicznych już o tej porze Ranguńczyków, którzy przygotowują się do snu. O tej porze pracują niemal wyłącznie taksówkarze. Rangun szybko chodzi spać, ale też i wcześnie wstaje.
Taksówka spod pagody jest od startu o połowę droższa, a przecież droga powrotna do hotelu taka sama. Upieram się co do swojej ceny (tej, za którą dojechałem w okolice Shwedagon) i jeden z posiadaczy białych Toyot pamiętających lata 60-te, z napisem TAXI przystaje na moją nienegocjowalną propozycję cenową. Miły szofer okazuje się być emerytowanym farmaceutą, który dostał od generałów pozwolenie na taksówkę od 19 do 22 i w ten sposób sobie dorabia.
Ruch uliczny w Birmie ciągle mnie czymś zaskakuje. Jedną z metod na przejście przez ulice jest pokonanie najpierw połowy jej szerokości, a więc jednego kierunku ruchu i spacer środkiem, pomiędzy pędzącymi w obie strony samochodami do chwili, aż uda się przebrnąć przez drugą połową jezdni. Mrożące krew w żyłach widowisko. Żaden przechodzień nie słyszał tu przecież nigdy o akcji 'bądź widoczny na drodze'. O ile tylko ubrany jest w coś jasnego staje się szarą plamą pełzającą między samochodami. Gdy ubrany jest na ciemno - w ogóle go nie widać. Zdany jest na własny refleks i szybkość ruchów. Używanie świateł mijania nie jest tu bowiem powszechne - jest raczej niepowszechne. Natomiast dużo powszechniejsza, zwłaszcza w Rangun jest wszelaka samochodowa iluminacja błyskająca. Przoduje ta, która oświetla podwozie oraz asfalt pod jadącym pojazdem.
Pierwszy birmański dzień był krótki. Przyniósł jednak wiele niezapomnianych wrażeń. Żeby go jakoś podsumować zamówiłem w hotelikowej restauracji makaron z warzywami i piwo, które okazało się wyśmienitym trunkiem, choć sporo droższym niż w Polsce. Wieczorem w moim podręcznym plecaku znalazł się bilet autobusowy do Kalaw na następne popołudnie. Na bilecie była wypisana godzina odjazdu: 3.00 PM, ale jak mi powiedziano o 13.30 trzeba się pakować do taksówki, żeby zdążyć na dworzec autobusowy, bo to kawał drogi jest (chyba wszyscy w Birmie mnożą czas potrzebny na podróż x2 na wypadek awarii środka transportu).