Jeżeli nie możesz spać i budzisz się o piątej rano przez kilka kolejnych dni, to albo jesteś chory, albo czeka cię coś nadzwyczaj ważnego. Oznak choroby u siebie nie zauważyłem, więc poranne wstawanie było z pewnością konsekwencją zbliżającego się wylotu i podniecenia jakie potęgowała planowana podróż. Plecak 60l okazał się całkiem pojemny i wystarczający na tak monotonny, wiosenny u nas i jesienny w Birmie klimat. Dużo gorzej z drugim podróżnym naplecnym worem, który miał pomieścić korpus, szkła, ładowarki, karty pamięci, dokumenty, pieniądze i stanowić bagaż kabinowy. Szkła własne i użyczone nabrały jakichś wielkich rozmiarów i niespotykanej wagi. Ale jeżeli takie ich widzimisię miało zapewnić niezawodność i ładne, ostre zdjęcia - postanowiłem im to wybaczyć i do tematu nie wracać.
Polska żegnała mnie mrozem w okolicach -15C i przyprószoną lekko na biało szarością krajobrazu. Było też i słońce przebijające się przez chmury. To samo, które po kilkunastu godzinach lotu miało mi dać nieźle popalić.
Terminal 2 Kraków Balice Airport imienia JP2 - zaledwie kilkanaście minut drogi od domu. Dziwna hala wybudowana nie wiadomo po co, jakby cztery loty na dobę do Warszawy, obsługiwane zazwyczaj przez ATR-72 wymagały osobnego terminala lotów krajowych. Zimowa kurtka zostaje w samochodzie, a ja w koszulce i polarze podążam do Check-In Desk i już po chwili poddaje się pierwszemu prześwietleniu (jak się później okaże - najbardziej szczegółowemu w całej podróży). Panowie od skanera nie tylko że każdy obiektyw lustrują oddzielnie, to jeszcze dekle karzą ściągać. Bywa - myślę. Niech cię nie opuszcza dobry humor - dopowiadam sobie po cichu. Oni nie są w stanie zepsuć ci wymarzonej wyprawy. Już po chwili wsiadam do ogrzewanego lotniskowego autokaru, który dzięki otwartym szeroko wszystkim drzwiom utrzymuje wewnątrz temperaturę wyższą od tej zewnętrznej o jeden, no może o dwa stopnie. Ale jeszcze chwila i siedzę sobie wygodnie we wspomnianym ATR i popijam otrzymaną colę i zagryzam kokosową Princessą.
Warszawę witam o czasie. A właściwie to Warszawa wita mnie nowym terminalem. Wszyscy podążają od razu za napisami Exit, bądź Transfer nie zatrzymując się nawet przy bagażowej taśmie, przy której spotyka mnie pierwsze pomyślane fuck. Stoimy sobie we trzech, ale bagaże wyjeżdżają tylko dwa. Klapa się zamyka, taśma zatrzymuje, światło ostrzegawcze gaśnie. Czyjego bagażu nie ma? No oczywiście mojego! Nic nie zepsuje ci humoru - myślę i powłóczę powoli do biura zgłaszania zagubionego bagażu. Tam sympatyczna pani dzwoni do Janka, który jednak nic nie wie. Staszek również. Dopiero trzeci telefon do Jadzi wyjaśnia sprawę: plecak już wyjeżdża. Uff, będzie w co się przebrać w Birmie.
Do kolejnego logowania się pozostaje godzina, więc można zwiedzić nowy terminal. Stary zresztą też. Pusto, nic ciekawego się nie dzieje. Widać, że rejsowych samolotów mało, a wakacyjne czartery jeszcze nie latają. Chodzę więc tak sobie i myślę. Myślę, myślę i w końcu już wiem! Nie wziąłem zdjęcia do wizy tajskiej. O rzesz (i pada drugie fuck). Natrafia się więc szansa na ostatnie pogadanie po polsku. Podchodzę posuwistym krokiem do informacji i pytam uprzejmie, gdzie znajdę automat do robienia zdjęć. Odpowiedź jest tyleż uprzejma, co krótka: nigdzie, bo nie ma. Welcom to Okęcie - International Airport in Poland.
Check-in na linie KLM i Air France odbywa się według procedur tak nowoczesnych jak na lotnisku we Fraknfurcie. Żeby sprawę ułatwić i przyspieszyć podchodzi się do takiego info-kiosku, gdzie wpisuje się nr rezerwacji, skanuje paszport i wybiera miejsca w samolocie. Należy dodać, że przy każdym takim kiosku stoi dwóch gości podpowiadająco-pomagających. Całość operacji trwa w moim odczuciu wcale nie krócej, po czym i tak trzeba dostać się do pani za ladą, która bagaż przyjmie i naklei numerek. Ta niby innowacja przenosi się z naprawdę dużych lotnisk i do nas. Ciekawe czy kiedyś będzie można nadać bagaż już w domu.
Podróż do Amsterdamu odbywam na pokładzie Boeninga 737 linii KLM. Samolot nie jest zapełniony nawet w połowie, co przekłada się na pełen luz i komfort, a być może także i na to, że dostajemy po dwie fajne kanapki, a nie na przykład po jednej. Ten krótki bądź co bądź etap podróży skłania mnie do przemyśleń dotyczących jedzenia kanapek. Pamiętam, że Czesi ze zdziwieniem obserwowali kiedyś Polaków przekrawających bułki i pakujących wszytko do środka, podczas gdy sami obracali bułkę do góry 'nogami', czyli stroną płaską ku górze i smarowali ją sobie masełkiem, kładąc na tym wędliny czy ser. Tym razem ja patrzę na siedzących przede mną Hiszpanów, którzy odrywają palcami skórki i zjadają sam środek. Co kraj to bułczany obyczaj.
Siedzący kilka miejsc dalej starszy pan w wieku mojego ojca ostentacyjnie rzuca na wolny fotel obok siebie Tylko Rock. Chyba bardziej niż na czytaniu zależy mu na tym, by wszyscy widzieli jego młodzieńcze zainteresowania.
Amsterdam wita temperaturą w okolicach zera i pięknym, choć już zachodzącym słońcem. Dwa piwa i kawałek ciasta z nadzieniem mięsnym, które w Polsce nie wiedzieć czemu nazywa się pasztecikiem, umilają czas oczekiwania na kolejne połączenie. Przerwę wykorzystuję też na zrobienie sobie foty do wizy. W przeciwieństwie do lotniska w Warszawie fotoautomaty są na każdym kroku, choć muszą być najprawdopodobniej produkcji birmańskiej, sądząc po jakości zdjęcia jakie wyskoczyło z wąskiej szczeliny. Nie zamieszczam go tutaj ze względów estetycznych.
Z nadzieją i dumą patrzę sobie na potężnego Jumbo Jeta nazwanego przez KLM Seul, którym polecę do Bangkoku. Z zewnątrz potęga, w środku kicha. Fotele upchane jak w 126p i wcale nie wygodniejsze niż te w maluchu zostają szybko zajęte co do jednego przez dziki tłum. Startujemy i wznosimy się coraz wyżej, by po jakiejś godzinie dostać smaczną kolację, kurczaka z ryżem - a jakże (i o zgrozo - bo przecież to jadłospis na kolejny miesiąc!). Przede mną jeszcze kilka godzin lotu, więc podejmuję desperackie próby przespania nocy, która będzie trwała wyjątkowo krótkol. Niestety wspomniane fotele to wersja standard, a nie - jak może starsi pamiętają - kubełkowe wypasy w fiacikach. Mały ekran w oparciu fotela przede mną miga i sieje, więc oglądanie filmu odpada. Ustawiam go więc w pozycji 'pokazuj informacje o locie' i śledzę upływające powoli minuty dzielące nas od lądowania w Bangkoku. Przy okazji staram się obserwować jak szybko lecimy i jak wysoko. Zaobserowane rekordy to 991 km/h i ok. 11.500 m n.p.m. Zanim wylądujemy dostaję jeszcze śniadanko, choć lokalnie w Bangkoku właśnie zaczęło się popołudnie.
Bangkok. Znowu jakby cieplej, około 30 C, duszno, a niebo pokryte chmurami. Niekończonymi się ruchomymi chodnikami lotniska Suvarnabhumi docieram do stanowiska Visa On Arrival. Wniosek, wiza, kontrola, kontrola paszportowa - całość trwa na tyle szybko, że przy taśmie z bagażami jestem przed tymi, którzy wizę tajską już mieli i czekali wraz z większością w kolejce do kontroli paszportowej. Plecak na plecy i spacer za znakami Departures. Hala odlotów na lotnisku w Bangkoku ma wielkość całego lotniska w Warszawie, nie wyłączając pasa startowego....
Kolejny, ostatni już etap drogi do celu to lot z Bangkoku do Rangun najnowocześniejszym, choć nie największym z dotychczasowych samolotów A320-200 linii Air Asia. Kiedy powinien odlatywać planowo, jeszcze go nie było przy terminalu, a mimo to wylatujemy z jedynie 30 minutowym opóźnieniem. Lot, po którym wita nas Rangun rozpoczynającym się zmierzchem, temperaturą ponad 30 C i niemal bezchmurnym niebem, trwa nieco ponad godzinę. Lotnisko międzynarodowe w Rangunie nie ustępuje niczym temu w Warszawie (fotoautomatu też zresztą nie ma). To, co go wyróżnia to stanowiska, przy których przyznaje się Visa On Arrival. Tyle się o tym, mówiło i pisało, a prawda jest inna niż najbardziej wiarygodne informacje dostępne w Polsce: można taką wizę otrzymać na lotnisku bez najmniejszego problemu. No cóż, przynajmniej poleciałem do Birmy bezstresowo, ze świadomością, że na pewno wiza nie będzie powodem mojego ewentualnego niewpuszczenia.
Po 30 godzinach spędzonych w podróży wita mnie w końcu Rangun, była stolica Birmy. Wita w osobie chłopaka z Mather Land Inn 2, który nie tylko mnie, ale i kilku innych przybyłych tym samym lotem turystów wiezie przez całe miasto do hotelu (słowo hotel używane dla określenia miejsca nocowania w warunkach birmańskich nie jest właściwe, jednak z braku tego właściwego pozostanę przy nim). Busik marki Hino, którym jedziemy jest przeuroczy i wbrew nazwie nie jest produkcji chińskiej, bowiem kiedy go wyprodukowano, Chiny nie mogły jeszcze istnieć. Ale jedzie i to jest najważniejsze.
Po raz kolejny mogę powiedzieć: no to zaczynamy!