Podróż Birma 2011 - W drodze do...



2011-02-22
Jeżeli nie możesz spać i budzisz się o piątej rano przez kilka kolejnych
dni, to albo jesteś chory, albo czeka cię coś nadzwyczaj ważnego. Oznak
choroby u siebie nie zauważyłem, więc poranne wstawanie było z
pewnością konsekwencją zbliżającego się wylotu i podniecenia jakie
potęgowała planowana podróż. Plecak 60l okazał się całkiem pojemny i
wystarczający na tak monotonny, wiosenny, birmański klimat. Dużo gorzej z
drugim podróżnym naplecnym worem,
który miał pomieścić korpus, szkła, ładowarki, karty pamięci,
dokumenty, pieniądze i stanowić bagaż kabinowy. Szkła własne i użyczone
nabrały jakichś wielkich rozmiarów i niespotykanej wagi. Ale jeżeli
takie ich widzimisię miało zapewnić niezawodność i ładne, ostre zdjęcia -
postanowiłem im to wybaczyć i do tematu nie wracać.Polska
żegnała mnie mrozem w okolicach -15C i przyprószoną lekko na biało
szarością krajobrazu. Było też i słońce przebijające się przez chmury.
To samo, które po kilkunastu godzinach lotu miało mi dać nieźle popalić.Terminal 2 Kraków Balice Airport imienia JP2 - zaledwie kilkanaście minut drogi od domu. Dziwna
hala wybudowana nie wiadomo po co, jakby cztery loty na dobę do
Warszawy, obsługiwane zazwyczaj przez ATR-72 wymagały osobnego terminala
lotów krajowych. Zimowa kurtka zostaje w samochodzie, a ja w koszulce i
polarze podążam do Check-In Desk. I już pow chwili pierwsze
prześwietlenie. Później okaże się, że najbardziej szczegółowe w całej
podróży. Panowie od skanera nie tylko że każdy obiektyw lustrują
oddzielnie, to jeszcze dekle karzą ściągać. Bywa - myślę. Niech cię nie
opuszcza dobry humor - dopowiadam sobie po cichu. Oni nie są w stanie
zepsuć ci wymarzonej wyprawy. Już po chwili wsiadam do ogrzewanego busa,
który dzięki otwartym szeroko wszystkim drzwiom utrzymuje wewnątrz
temperaturę wyższą od tej zewnętrznej o jeden, no może dwa stopnie. Ale
jeszcze chwili i siedzę sobie wygodnie we wspomnianym ATR i popijam
otrzymaną colę i zagryzam kokosową Princessę.Warszawę witam o czasie. A właściwie to Warszawa wita mnie nowym terminalem. Wszyscy poszli od razu za napisem Exit bądź Transfer nie zatrzymując się nawet przy bagażowej taśmie, przy której spotyka mnie pierwsze pomyślane fuck.
Stoimy we trzech, ale bagaże wyjeżdżają dwa. Klapa się zamyka, taśma
zatrzymuje, światło ostrzegawcze gaśnie. Czyjego bagażu nie ma? No
oczywiście mojego! Nic nie zepsuje ci humoru - myślę i powłóczę powoli
do biura zgłaszania rzeczy znalezionych. Tam sympatyczna pani dzwoni do
Janka, który jednak nic nie wie. Staszek również. Dopiero trzeci telefon
do Jadzi wyjaśnia sprawę: plecak już wyjeżdża. Uff, będzie w co się
przebrać w Birmie.Do kolejnego logowania pozostaje godzina, więc można zwiedzić nowy
terminal. Stary zresztą też. Pusto, nic ciekawego się nie dzieje.
Widać, że rejsowych samolotów mało, a wakacyjne czartery jeszcze nie
latają. Chodzę więc tak sobie i myślę. Myślę, myślę i w końcu już wiem!
Nie wziąłem zdjęcia do wizy tajskiej. O rzesz (i pada drugie fuck).
Natrafia się więc szansa na ostatnie pogadanie po polsku. Podchodzę
posuwistym krokiem do informacji i pytam uprzejmie, gdzie znajdę automat
do robienia zdjęć. Odpowiedź jest tyleż uprzejma, co krótka: nigdzie,
bo nie ma.Check-in na linie KLM i Air France jest
już tak nowoczesny jak na lotnisku we Fraknfurcie. Żeby sprawę ułatwić i
przyspieszyć podchodzi się do takiego info-kiosku, gdzie wpisuje się nr
rezerwacji, skanuje paszport i wybiera miejsca w samolocie. Przy każdym
takim kiosku stoi dwóch gości podpowiadająco-pomagających. Całość
operacji trwa w moim odczuciu wcale nie krócej, za to i tak trzeba
dostać się do pani za ladą, która bagaż przyjmie i naklei numerek. Ta
niby innowacja przenosi się i do nas. Ciekawe czy kiedyś będzie można nadać bagaż już w domu.Podróż do Amsterdamu odbywam na pokładzie Boeninga 737 linii KLM.
Samolot nie jest zapełniony nawet w połowie, co przekłada się na pełen
luz i komfort, a być może także i na to, że dostajemy po dwie fajne
kanapki. Ten krótki bądź co bądź etap podróży skłania mnie do przemyśleń
dotyczących jedzenia kanapek. Pamiętam, że Czesi ze zdziwieniem
obserwowali kiedyś Polaków przekrawających bułki i pakujących wszytko do
środka, podczas gdy sami obracali bułkę do góry 'nogami', czyli stroną
płaską ku górze i smarowali sobie masełkiem kładąc na tym wędliny czy
ser. Tym razem ja patrzę na siedzących przede mną Hiszpanów, którzy
odrywają palcami skórki i zjadają sam środek. Co kraj to obyczaj.Siedzący kilka miejsc dalej starszy pan w wieku mojego ojca ostentacyjnie rzuca na wolny fotel obok siebie Tylko Rock. Chyba bardziej niż na czytaniu zależy mu na tym, by wszyscy to widzieli.Amsterdam
wita temperaturą w okolicach zera i pięknym, choć już zachodzącym
słońcem. Dwa piwa i bułka z nadzieniem mięsnym, którą w Polsce nie
wiedzieć czemu nazywa się pasztecikiem umilają czas oczekiwania na
kolejne połączenie. Przerwę wykorzystuję też na zrobienie sobie foty do
wizy. Fotoautomat musi być najprawdopodobniej produkcji birmańskiej,
sądząc po jakości zdjęcia. Nie zamieszczam go tutaj ze względów estetycznych.Z
nadzieją i dumą patrzę sobie na potężnego Jumbo Jeta nazwanego przez
KLM Seul. Z zewnątrz potęga, w środku kicha. Fotele upchane jak w 126p i
wcale nie wygodniejsze. Dziki tłum w środku. Startujemy i wznosimy się
coraz wyżej, by po jakiejś godzinie dostać smaczną kolację,
kurczaka z ryżem - a jakże. Do tego deserek. Przede mną jeszcze kilka
godzin lotu więc podejmuje desperackie próby przespania nocy, która
będzie trwała ledwo parę chwil. Niestety wspomniane fotele to wersja
standard, a nie - jak może starsi pamiętają - kubełkowe wypasy w
maluchach. Mały ekran w oparciu fotela przede mną miga i sieje, więc
oglądanie filmu odpada. Ustawiam go więc w pozycji 'pokazuj informacje o
locie' i śledzę upływające powoli minuty dzielące nas od lądowania w
Bangkoku. Przy okazji staram się obserwować jak szybko lecimy i jak
wysoko. Zaobserowane rekordy to 991 km/h i ok. 11.500 m n.p.m. Zanim
wylądujemy jeszcze tylko śniadanko, choć lokalnie w Bangkoku właśnie
zaczęło się popołudnie.Bangkok. Znowu jakby cieplej, około 30 C, duszno i niebo pokryte chmurami.
Niekończonymi się ruchomymi chodnikami lotniska Suvarnabhumi docieram do
stanowiska Visa On Arrival. Wniosek, wiza, kontrola - całość trwa na
tyle szybko, że przy taśmie z bagażami jestem szybciej niż ci, którzy
wizę mieli i czekali w typowej kolejce do kontroli paszportowej. Plecak
na plecy i do hali odlotów. Hala odlotów na lotnisku w Bangkoku ma
wielkość całego lotniska w Warszawie, nie wyłączając pasa startowego....Kolejny, ostatni już etap podróży to lot z Bangkoku do Rangun
najnowocześniejszym, choć nie największym z dotychczasowych samolotów
A320-200 linii Air Asia. Kiedy miał odlatywać planowo, jeszcze go nie
było przy terminalu, a mimo to wylatujemy z ok. 30 minutowym
opóźnieniem. Lot trwa nieco ponad godzinę, po którym wita nas Rangun
rozpoczynającym się zmierzchem, temperaturą ponad 30 C i niemal
bezchmurnym niebem.Lotnisko międzynarodowe w Rangunie nie ustępuje niczym temu w Warszawie (fotoautomatu też zresztą nie ma). To, co go wyróżnia to stanowiska, przy których przyznaje się Visa On Arrival.
Tyle się o tym, mówiło, a prawda jest inna niż najbardziej wiarygodne
informacje w Polsce: można taką wizę otrzymać na lotnisku. No cóż,
przynajmniej poleciałem do Birmy bezstresowo, ze świadomością, że na
pewno wiza nie będzie powodem mojego ewentualnego niewpuszczenia.Po
30 godzinach spędzonych w podróży wita mnie więc Rangun, była stolica
Birmy. Wita w osobie chłopaka z Mather Land Inn 2, który mnie, ale i
kilku innych przybyłych tym samym lotem wiezie przez całe miasto do
hotelu (słowo hotel używane dla określenia miejsca nocowania w warunkach
birmańskich nie jest właściwe, jednak z braku właściwego pozostanę przy
nim). Busik marki Hino, którym jedziemy jest przeuroczy i wbrew nazwie
nie jest produkcji chińskiej. Kiedy go wyprodukowano, Chiny przecież nie
mogły istnieć. Ale jedzie i to jest najważniejsze.Po raz kolejny mogę powiedzieć: no to zaczynamy!