Birma mnie nie rozleniwiła. Nie mam kłopotów z wczesnym wstawaniem, czemu pewnie sprzyjają oczekiwania na to, co przyniesie kolejny dzień. Oczekiwania wobec Kakku mam naprawdę duże mimo, że jest to miejsce z wieloma niewiadomymi. Poza ogólnymi informacjami z przewodnika oraz kilkoma wcześniej widzianymi zdjęciami nie mam na jego temat zbyt wielu informacji i nie znam też opinii o nim. Nie powinno to jednak dziwić, gdyż miejsce to zostało udostępnione dla turystów zaledwie kilka lat temu, jest oddalone od popularnych szlaków turystycznych, a można tam dotrzeć jedynie prywatnym transportem, w towarzystwie licencjonowanego przewodnika Pa-Oh.
Do sumienności i punktualności Birmańczyków już się przyzwyczaiłem i pewnie dlatego nie uznałem za szczególnie istotny fakt, iż już przed godziną ósmą rano przed hotelikiem, w którym mieszkam czeka biała Toyota. A wyruszamy, zgodnie z umową, dopiero za trzydzieści minut. Spokojnie jem więc śniadanie, machając czekającemu na mnie kierowcy z tarasu znajdującego się ponad jego głową.
Mój szofer to mocno przygarbiony, prawdziwy staruszek. Kiedy na niego patrzę, to jakoś bardziej rozumiem trudy życia w Birmie. Za każdym razem otwiera przede mną i zamyka za mną drzwi swojego bolidu i nie czyni tego tylko dlatego, że klamki wewnątrz samochodu są pourywane, a otwarcie drzwi z zewnątrz też wymaga pewnej techniki i wprawy, ale dlatego, że jestem jego klientem, który zapłacić, a więc ma czuć się dobrze. W jego świadomości ktoś, kto powierzył mu siebie na cały dzień, wymaga specjalnego traktowania. W samochodzie nie działają też wskaźniki i zegary, nie ma świateł i kierunkowskazów, zepsute są szyby i klamki, a mimo to samochód jedzie i wesoło podskakuje na wybojach. Działa klakson uruchamiany za pomocą jakiegoś dziwnego przycisku zwisającego pod kierownicą i radio, z którego lecą birmańskie przeróbki światowych szlagierów z lat 60-tych. Być może ten wybór muzyki to też ukłon w moją stronę. Tego niestety nie wiem.
Jeszcze przed opuszczeniem Nyaungshwe uzgadniamy, że zatrzymamy się na chwilę przy Shwe Yaunghwe Kyaung, czyli obfotografowanym na wszystkie możliwe sposoby klasztorze owalnych okien.
Kiedy wyłania się on spomiędzy drzew i otaczającego go betonowego ogrodzenia czuję zawód. Gdybym mijał go przypadkiem, jak setki innych klasztorów w Birmie, nie wiedząc o nim nic wcześniej, nie wzbudziłby mojej szczególnej uwagi. Ale skoro uzgodniliśmy krótki przystanek, opuszczam z pomocą mojego kierowcy samochód i idę w kierunku klasztoru. W klasztorze trwają akurat poranne modlitwy prowadzone przez młodego mnicha. Z szybkością karabinu maszynowego wyrzuca on z siebie słowa mantry, a wokalizy Urszuli Dudziak wydają się być przy jego sprawności oratorskiej kiepską amatorszczyzną. Kiedy jestem już pewien, że ludzkie organy głosowe nie są już w stanie pracować na większych obrotach - on przyspiesza jeszcze bardziej. Jego podopieczni to małe dzieci, spośród których zaledwie garstka stara się śledzić medytacje, a resztą poszukuje sobie innych zajęć. Jedni przyglądają się temu, co dzieje się za oknem, inni robią sobie manicure. Widać, że skupienie i monotonia medytacji są zbyt wygórowanymi wymaganiami wobec chłopaków, którym w głowie zabawa i psoty.
W klasztorze spędzam zaledwie kilka chwil, a gdy wychodzę na zewnątrz dostrzegam przycupniętego mnicha seniora, który mimo wczesnej pory tnie komara opatulony w pled, choć słońce mocno grzeje – widać krążenie już nie to. Pozycja w jakiej ów starszy mnich wygrzewa się na słońcu jest dla europejczyka bardzo nienaturalna, (nie mniej niż osławiony kwiat lotosu) i stanowi kolejny dowód na ogromną przepaść jaka dzieli nasze rasy. Takie spostrzeżenie miałem już zresztą wcześniej, gdy uświadomiłem sobie, że typowa pozycja spoczynkowa Birmańczyka to kucanie na pełnych stopach. Potrafią w takiej pozycji wytrwać wiele minut. To odpowiednik naszego siedzenia. Mnie owo przykucnięcie zmusiło do rezygnacji i zmiany pozycji już po kilku chwilach.
Droga przez Shwenyaung do Taunggyi, stolicy stanu Shan, wiedzie serpentynami i ostrym podjazdem na wysokie wzgórza ponad jeziorem Inle. Jest to rejon stacjonowania licznych jednostek wojskowych, które swoje koszary rozlokowały po obu stronach drogi. Przed nimi wielkie napisy świadczące o całkowitym oddaniu armii i poświęcenia dla dobra kraju oraz jej bezwzględności wobec tych, którzy są dla ustroju wrogami.
W położonym dość wysoko, bo ponad 1400 m n.p.m. Taunggyi żyje połowa wszystkich mieszkańców stanu Shan, czyli około pół miliona osób. Przejeżdżam przez to duże i bardzo zatłoczone miasto, zatrzymując się przed budynkiem lokalnego rządu. To tutaj, zgodnie z wcześniej pozyskaną informacją można kupić obowiązkowy bilet wstępu do Kakku i wynająć przewodnika. Moim okazuje się być sympatyczny i niemniej niż ja pucołowaty Khun Kyan Aye. Prosi, by tak właśnie się do niego zwracać ‘kon-dzio-e’ – powtarza. Khun oznacza w języku ludu Pa-Oh pan, natomiast każda kobieta mówi o sobie Nang, czyli pani. Pa-Oh szanują się jak mało kto, są bardzo dumni ze swojej przynależności i dbają o zachowanie odrębności kulturowej i organizacyjnej – przypominają mi się opowieści Kuthe.
Khun Kyan Aye w eleganckim, niemal ludowym uniformie i w żółtym turbanie na głowie (u nas zwanym ręcznikiem kąpielowym) wsiada do samochodu i zaczyna opowiadać o mieście, o odbywających się tutaj rokrocznie festiwalach, z których miasto słynie, o ludziach, autonomii i walkach z rządem Związku Myanmar, które do tej częściowej autonomii doprowadziły. W każdym wypowiedzianym przez niego słowie słychać dumę i radość. Jego przekonanie o tym, że żyje w najpiękniejszym miejscu na świecie, wśród najlepszych ludzi nie jest udawane. Khun Kyan Aye opowiada o ogromnych bogactwach naturalnych i zasobach nie tylko Shan, ale całej Birmy, które na skutek braku właściwej edukacji i niskiego poziomu wiedzy nie mogą być właściwie wykorzystane.
Mój przewodnik bardzo miło wspomina Polaków, ma o nas dobre zdanie choć mówi, że nie przyjeżdża nas tutaj zbyt wielu. Jak wszędzie dominują turyści z Niemiec i Francji zaliczający atrakcje turystyczne przez okna swoich autokarów lub ślepo podążający utartą trasą za swoim przewodnikiem – mówi z żalem. Po raz kolejny zdaje sobie sprawę jak ważne są dla Birmańczyków zwykłe rozmowy z cudzoziemcami o życiu, jak bardzo im ich brakuje i jak na nie czekają.
Taunggyi od Kakku dzielą 43km, które pokonujemy w niecałe dwie godziny. To rowerowe tempo nakazuje jakość drogi, którą się poruszamy. Ta jakość nie przeszkadza w pobieraniu opłat za przejazd, bowiem tuż za Taunggyi znajduje się mała budka i szlaban (czyli po polsku zapora) przy której należy zapłacić myto. Jak informuje Kyan Aye, te pieniądze są przeznaczane na remont drogi, ale jakoś trudno mi w to uwierzyć.
Mijane wioski i krajobrazy, które widzę z samochodu są naprawdę piękne. Jesteśmy na tyle wysoko, że zieleń – choć nie jest dominująca, to jednak jest wyraźnie zauważalna. A samo Kakku....
Nie jeździe tam nigdy! Nie odwiedzajcie Kakku. Niech pozostanie takim miejscem jakie mnie dało się poznać. Oby jak najmniej turystów tam docierało nie odbierając tym samym temu miejscu jego niezwykłej magii i uroku. W ubiegłym roku dotarło do Kakku zaledwie trzy tysiące turystów. A kiedy ostatniego dnia lutego w Kakku pojawiam się ja – właśnie odjeżdża mały busik z niemieckimi turystami i zostajemy sami z Kyan Aye, a później kiedy zostawi mnie Kyan będę naprawdę sam...
Sam, a może jednak powinienem powiedzieć sam na sam... z armią blisko dwu i pół tysiąca żołnierzy jakimi zdają się być stupy przyodziane w swoje metalowe hełmy. Z wybudowanych w III w. p.n.e 7623 zostało ich dzisiaj „zaledwie” 2478. Wznoszą dumnie swoje głowy na wysoko położonej równinie pośród otaczających ją wzgórz.
Zanim Khun Kyan Aye zostawi mnie samego, chce oprowadzić mnie po okolicy i opowiedzieć o najbardziej charakterystycznych miejscach w Kakku. Widzę więc jedyną na świecie podobiznę martwego Buddy. Kiedy pytam skąd wiadomo, że jest martwy, a nie na przykład w stanie Nirwany, dowiaduję się, że to oczywiste, bo ma przecież zamknięte oczy i głowę skierowaną na północ. Przytakuję ze zrozumieniem, no bo tłumaczenie jest logiczne. Mam okazję zobaczyć też, nie tak częste w buddyjskiej ornamentyce, świnię i konia. Jak się dowiaduję posąg konia ma szczególne właściwości: ci, którzy pielgrzymują do Kakku wierzą, że potarcie odpowiedniej części ciała konia przyniesie uzdrowienie dla tej samej części ciała u pocierającego. I choć najbardziej wytarty i świecący jest penis, to ja jednak zawzięcie pocieram kopyta tylnych nóg wierząc, że w moje wciąż pełne bąbli stopy powróci zdrowie.
Nadchodzi ten moment kiedy Kyan Aye zostawia mnie samego na tym rozległym terenie. W powietrzu roznosi się dźwięk tysięcy poruszanych na wietrze dzwoneczków przyczepionych do hełmów stup. To rodzaj modlitewnej ciszy. Mistycyzm tego miejsca jest przeogromny, a ja czuję jak z każdą chwilą łapię dodatkową energię i rozumiem wartość dobra które od siebie dajemy i które otrzymujemy. Kłócą się we mnie w tym momencie dwie sprzeczne pokusy. Jeden głos każe usiąść, zapomnieć o tym co znajduje się poza tym miejscem i oddać się kontemplacji, a drugi każe uwiecznić na karcie pamięci aparatu każdy widok, pod każdym kontem, z każdej możliwej perspektywy.
Większość stup jest odnowiona i posiada różowawy kolor. Ogromny, ogrodzony teren, jest zadbany i ładnie zagospodarowany. Bose stopy przeskakujące pomiędzy wyspami cienia doprowadzają mnie do składowiska starych posągów Buddy, które pozostały po pracach renowacyjnych. Smutny, ale piękny widok.
Z żalem opuszczam Kakku, miejsce w którym czułem się wspaniale, gdzie z dużo większą łatwością niż gdziekolwiek indziej sięgnąłem wgłąb siebie. Szkoda, że planowana nocna podróż do Mandalay zmusza mnie do wcześniejszego opuszczenia miasta stup.
W drodze powrotnej kontynuuję rozmowy z Kyan Aye. On dopytuje trochę o Polskę, a ja o buddyzm i o możliwość osiągnięcia Nirvany. Zdaniem Kyan Aye nie jest to tylko stan znany z historycznych przekazów, ale spotykany wśród medytujących mnichów także obecnie. Co kilka, kilkanaście lat słyszy się o mnichu, który popada w ów stan błogości i fizycznie żyje, choć duchowo opuszcza ten świat, a jedzenie, czy picie nie są mu potrzebne.
Kyan Aye proponuje wizytę w wiosce Pa-Oh. Mamy trochę czasu, a chce mi pokazać jak mieszkają jego rodacy i czym się zajmują. Zatrzymujemy się więc i wchodzimy pomiędzy domy. Wioska jest pusta, bo ludzie o tej porze pracują na polach. Mimo, że są wakacje brakuje w wiosce także maluchów, one – podobnie jak ich rodzice – pracują.
Kyan Aye wyjaśnia, które z drzew to avocado, a które mango, wskazuje także na inne, ale niestety nie dogadujemy się co do nazwy owocu jaki ono wydaje. Wieś jest bardzo ładna, czysta, uporządkowana w swoim rozplanowaniu przestrzennym. W trakcie tego krótkiego spaceru trafiamy na chyba jedyne osoby, które w wiosce pozostały. Są to kobiety, trudniące się wyplataniem strzechy, a pracy pewnie mają sporo, no bo każdy dom (o ile nie ma jeszcze pokrycia z nieszczęsnej blachy) wymaga wymiany pokrycia dachu co pięć lat.
W Taunggyi żegnam się z Khun Kyan Aye. Widać, że ze szczerą serdecznością życzy mi i moim bliskim szczęścia i zdrowia. Prosi też, bym opowiedział o Pa-Oh swoim znajomym i zaprosił ich do odwiedzenia Birmy.
W drodze powrotnej do Shwenyaung postanawiam zatrzymać się w jednej z dwóch birmańskich winnic. Docieram do niej pokonując ostre serpentyny, prowadzące tym razem w dół. Nie mogę wyjść z podziwu dla odwagi i zmysłu równowagi ludzi których mijam. Uczepieni rurek, bagażników, lusterek i wszystkiego co wystaje poza obrys samochodu, którym podróżują, z ogromną prędkością pokonują kolejne zakręty prowadząc przy tym ożywione dyskusje. Wszechobecne motorowery, którymi podróżuje w tym samy czasie 4-5 osób przechylają się niebezpiecznie na zakrętach. Codzienność komunikacyjna Birmy.
Obie Birmańskie winnice są własnością kapitału zagranicznego, który z tytułu ich posiadania i użytkowania przekazuje rządowi odpowiednie opłaty. Patrząc na cenę wina w Birmie nie są one chyba małe. Oprócz spaceru pomiędzy krzewami winorośli mam też możliwość – zapraszany przez pracujące tam kobiety i mężczyzn - zobaczenia jak odbywa się proces produkcji. Moje zwiedzanie zaczyna się niemal od końca procesu technologicznego, bo trafiam na grupę kucających pracowników, z których jedni myją butelki, a inni naklejają etykiety. Poza przywołaniem i zaproszeniem nikt specjalnie nie zwraca na mnie uwagi. Łażę więc gdzie chcę i robię co chcę. Nie jest to duża winnica i produkcja win nie odbywa się tu na ogromną skalę. W Europie nazwana byłaby zapewne rodzinną. To zaledwie kilka dużych metalowych beczek i kilka maszyn do rozlewania trunku oraz korkowania butelek.
Otoczenie winnicy utrzymane w nienagannym porządku i z wysoką jak na Birmę klasą. Nie trudno się domyśleć, że jest to miejsce przeznaczone do zapraszania grubych ryb i wspólnych degustacji wina oraz zawierania interesów. W moim planie podróży degustacja birmańskiego wina nie była przewidziana, ale nie zawsze należy trzymać się planów. Mimo, że kieliszek tego trunku kosztuje tyle, co butelka wina w Polsce, nie można być i nie spróbować. Jakość birmańskiego piwa jest zdecydowanie lepsza niż birmańskiego wina.
W winiarni spotykam i wdaję się w krótką pogawędkę z dość swobodnie zachowującym się w tym miejscu Niemcem, który okazuje się być zarządcą owej wytwórni. Przyjechał do Birmy przed czterema laty i nie wyobraża sobie lepszego miejsca na świecie dla cudzoziemca niż ten właśnie kraj, gdzie żyje wśród ludzi tak przyjaznych i życzliwych. Ani raz w tym czasie nie był w Europie i co więcej, nie planuje na razie powrotu lub choćby odwiedzin. Opowiada mi o Birmie z perspektywy obcokrajowca; o ostrych i rygorystycznych przepisach, których nikt nie egzekwuje, ani nie przestrzega. To nic, że na posiadanie telewizji satelitarnej trzeba mieć pozwolenie i słono za nie zapłacić – ludzie mają TVSAT i w swej prostocie cieszą się, że dobra władza jest dla nich tak życzliwa, że nie ściga ich za te drobne nieposłuszeństwa. To nic, że są na drogach punkty kontroli lub poboru opłat. Kiedy miniesz je na pełnym gazie nie zatrzymując się, nikt za tobą nie pojedzie i nie będzie cię ścigał. Przecież on nie wie, kto jechała w środku. A nóż ktoś ważny, więc po co robić sobie kłopoty?
Mój rozmówca tak samo nagle jak się pojawił, tak samo nagle zniknął. Nie zapytał nawet skąd jestem i jak mi się tutaj podoba. Od razu widać, że niemiecki charakter daleki od birmańskiego.
Na skrzyżowaniu w Shwenyaung, o którym wszyscy nad Inle i w okolicy mówią po prostu Junction Road i od razu wiedzą o co chodzi, żegnam się z moim kierowcą. Szkoda, że bariera językowa nie pozwoliła nam się dogadać. Jest bardzo miłym i sympatycznym człowiekiem.
Autobus do Mandalay za dwie godziny. W przydrożnym barze zamawiam, jak się okazuje, najlepszy w Birmie, a może i na całym świecie makaron z warzywami i kurczakiem. Gdyby nie posiłek jak zjem na pożegnanie Ngapali Beach ta dzisiejsza obiado-kolacja zyskała by miano „szef kuchni poleca”. A tak, zajęła zaszczytne drugie miejsce w rankingu.
Wolny czas poświęcam na rozkoszowanie się widokami życia wokół skrzyżowania. Pora zachodzącego słońca, ludzi powracających do swoich domostw i wzmożonego ruchu wokół skrzyżowania znakomicie się do tego nadaje. Mijają mnie rowery, motorowery, riksze, trójkołowe taksówki, wozy konne, niby-traktory, mikrobusy, autobusy, małe i wielkie ciężarówki....... Przed moimi oczami przesuwa się na żywo muzeum motoryzacji.
18.00 – niebywała rzecz: autobusu nie ma. 18.30 – zaczynają podjeżdżać pierwsze rejsowe do Mandalay, ale układ szlaczków, które wymalowane na burcie autobusu formują nazwę przewoźnika sugeruje, że to nie mój. Mimo to, każdemu kierowcy, który się zatrzymuje pokazuję bilet, a każdy z nich – jakby w zmowie z pozostałymi - odpowiada: next, next. Turyści którzy czekali wraz ze mną już odjechali innymi autobusami (a czekało kilkanaście osób), a ja zaczynam być lekko podenerwowany, lecz gdy dopytuję stojących obok mnie ludzi, uspokajają i każą czekać dalej.
W końcu nadjeżdża długo oczekiwany! I od razu doznaję wszechogarniającego przerażenia: autobus dobity ludnością lokalną do granic jego rozciągliwości. Nie ma jak przejść, nie ma jak usiąść, nie ma gdzie położyć bagaży. Ponieważ wczesna rezerwacja zapewnia mi miejsce siedzące, i to takie z oparciem, a nie w środku, w przejściu na zydelku, toteż miejsce się znajduje, ale dostać się do niego nie sposób. W końcu, po licznych nadepnięciach na bagaże, ludzi i inwentarz, który ze sobą wiezie i ciągłym powtarzaniu sorry, dostaję się do mojego fotela, a mój plecak ląduje pod moimi nogami. Pozycja w jakiej przyjdzie mi spędzić noc jest naprawdę mało komfortowa; nie pozwala bowiem na żaden ruch w bok, ani do tyłu (bo fotele się nie rozkładają). Mogę co najwyżej lekko się pochylić do przodu i tłuc głową z radości o fotel przede mną, ale też nie jest to proste, bo stopy położone na plecaku powodują, że kolana mam na wysokości klatki piersiowej, a przy jeździe po wybojach nawet na wysokości uszu.
Atrakcje na tą noc zapewniają mi sami Birmańczycy, którzy postanowili szczelnie zapełniać foliowe woreczki pozostawione im przez obsługę autobusu. Natomiast ci, których nie dosięgły przypadłości żołądkowe plują namiętnie gdzie popadnie. Mojego nastroju nie poprawiają ani puszczane birmańskie teledyski, ani kolejne odcinki telenowel rodzimej produkcji.
Szukając kolejnych doznań i doświadczeń birmańskich na pierwszym postoju, daję się skusić na placki zrobione być może z soi, a może z czegoś innego - lepiej nie wiedzieć. Ulgę w podróży przynosi dopiero odcinek mniej wyboistej i prostej drogi, na który wjeżdżamy około 1.00 w nocy, po uiszczeniu opłaty. Tu nareszcie samochody mogą się wyprzedzać, więc prędkość rośnie do dwucyfrowej. Udaje mi się w końcu zasnąć, ale nie jest to długa noc. Jest bowiem jeszcze ciemno, gdy o 4.30 dojeżdżam do Mandalay.
Birmańczycy wiedzą doskonale czego potrzeba skonanemu po nocnej podróży turyście. Na dworcu roi się od taksówkarzy, którzy w dłoniach trzymają tabliczki z nazwami hoteli. Tym razem to ja jestem sprytniejszy i wiem, że to zwykła ściema, bo w hotelu, w którym chciałem się zatrzymać i do którego dzwoniłem już wcześniej, nie ma w najbliższym czasie wolnych miejsc, choć tabliczkami z jego nazwą wymachują najbardziej. Naciągacze jednak twardo obstają przy swoim, twierdząc że miejsce jest. Kiedy jednak mówię, że dobra jedziemy, ale jak nie będzie miejsca to nie płacę za kurs, miękną i mówią że jest też sporo innych fajnych hoteli w tej cenie. Ostatecznie za niezbyt wygórowaną kwotę ustalam z młodym chłopakiem, że ryczałtowo będziemy jeździć do momentu, aż nie znajdę czegoś, co mi spasuje. On się zgadza i o brzasku wjeżdżamy w centrum drugiego co wielkości miasta Birmy, do osławionego Mandalay rozłożonego nad brzegami Irawadi.
Już pierwsza noclegownia okazuje się znośna i do zaakceptowania. Trzeba przecież wypocząć, bo jak się okazuje prom do Mingun wypływa już o 9.00 rano. Jeszcze tylko ustalamy z moim panem taksówkarzem dobrą cenę za wycieczkę wokół Mandalay na ‘pojutrze’ i dobranoc – przede mną najwyżej dwie godziny snu.