Kiedy docierałem nad Inle wyobrażałem je sobie jak typowe jezioro. Każdy z nas widział setki jezior na własne oczy, a tysiące na fotografiach; akwen wodny ograniczona linią brzegową, na jeziorze rybacy, a wokół niego wioski z domami i pomostami gdzie cumują łodzie.
Inle jest inne. Burzy moje wyobrażenie o jeziorze i podważa typowe definicje wyniesione ze szkoły. Choć na mapie zaznaczone jest kolorem niebieskim, w rzeczywistości tafla jeziora to miejsce w którym pobudowano domy, na którym spotykamy uprawy i plantacje, to sieć kanałów po których pływają wąskie, długie, płaskodenne łodzie – główny środek transportu i komunikacji. Ale po kolei.
Nikogo nie zdziwi brak opisu niedzielnego śniadania, jakie serwowane jest na tarasie mojego hoteliku. Powtórzenia są nudne, śniadanie też więc było w pewnym sensie nudne. A sam hotelik, który opuszczam tuż przed ósmą rano miły i sympatyczny, położony przy jednej z bocznych uliczek, gdzie nie dochodzi warkot silników napędzających łodzie.
Na przystani zdaje sobie sprawę z małego przekrętu, na jaki się dałem nabrać. Niby nic wielkiego, a sprawy nie można nazwać nieuczciwością, jednak mam świadomość, że jako turysta zostałem wkręcony; właściciel łodzi, z którym wczoraj się umówiłem wita mnie i przedstawia chłopaka, który będzie ze mną pływał. Zmiana byłaby nic nieznacząca, gdyby nie fakt, że chłopak nie rozumie po angielsku, a jedyne słowo jakie zna to „yes”. Sam właściciel zostanie na brzegu pilnować interesu i wyławiać kolejnych klientów na dziś i na jutro. Po drodze dosiada się do nas jeszcze pomocnik sternika, chyba na zasadzie przyuczenia do zawodu i już po chwili wypływamy na jezioro.
Pierwsze chwile na jeziorze kontrastują mocno z obrazem Birmy wolnej od masowego turysty i sztucznych proturystycznych zachowań. U wylotu kanału prowadzącego z Nyaungshwe, tuż po wypłynięciu na jezioro natykamy się na kilka łodzi z turystami zgromadzonymi wokół trzech rybaków, którzy trudnią się nie połowem ryb, a prezentacjami rzemiosła. Widać, że wybrali łatwiejszy sposób zarabiania na życie, który pojawił się wraz z napływem turystów w te rejony. Co prawda można z bliska zobaczyć jak w charakterystyczny i obecny jedynie w tym miejscu na świecie sposób, wiosłują nogą, oplatając wokół niej wiosło, by mieć wolne ręce do zarzucania sieci, jednak świadomość, że nie jest się świadkiem naturalnych zachowań tylko ustawki, pozostawia pewien niesmak. Rekompensuje go z pewnością teatr cieni jaki tworzą rybacy spowici poranną mgiełką unoszącą się nad jeziorem.
O świcie bowiem mgła unosi się jak oddech jeziora, otulone nią góry blakną za coraz jaśniejszymi warstwami szarości, różu i błękitu, aż najdalsze szczyty zlewają się w jedno z mlecznym niebem.
Kolejnym miejscem, w którym zatrzymujemy się na kilka chwil jest tak zwany Floating Market. Codziennie zmienia swoje miejsce i w pięciodniowym cyklu przemieszcza się od wsi do wsi. Tym razem odbywa się w Indein, gdzie podobno przybiera najciekawszą formę. Opisywany w przewodnikach i relacjach jako miejsce faktycznej wymiany handlowej i zakupów dla mieszkańców jeziora, które każdy odwiedzający rejony jeziora Inle powinien zobaczyć, okazuje się zorganizowanym na potrzeby turystów miejscem do którego łodziami przypływają naciągacze i sprzedawcy pamiątek. Daleki od naturalności targ szybko chcę opuścić, jednak reguły zorganizowanego tu przemysłu turystycznego nakazują przybicie do jednego z położonych na wodzie sklepów z pamiątkami. Birmańskie pamiątki mają swój urok i w większości nie są tandetne, stanowiąc efekt prawdziwego lokalnego rękodzieła, a nie masowej produkcji. Ja, wbrew wrodzonej odporności na zakup rzeczy niepotrzebnych, daję się sam sobie namówić na zakup wyjątkowo ładnego longyi.
Za domem z pamiątkami wije się ścieżka, którą można dotrzeć do faktycznego, choć niewielkiego targu. Kolorowe i pachnące owoce, poćwiartowane i śmierdzące mięso, aromatyczne przyprawy, suszone ryby, ryż w dziesiątkach odmian. Z towarów dostępnych na targu dla turysty nadają się tylko banany.
Kolejnym przystankiem, do którego przybija moja łódź jest położona na wodzie (a jakże by inaczej) fabryka srebrnej biżuterii. Autentyczna manufaktura, w której srebrne precjoza wyrabia się tymi samymi metodami niezmiennie od setek lat. Niewielkie tygielki, w których wytapia się srebro podsycając pod nimi ogień za pomocą małych miechów, mikroskopijne narzędzia służące do nadawania kształtów ogniwom łańcuszków, pierścionkom, kolczykom, bransoletkom, małe szczoteczki służące do polerowania srebrnych wyrobów - to wszystko można oglądać w obecności oprowadzającego po zakładzie właściciela, który żyje nadzieją, że wstąpi się do sąsiadującego z zakładem sklepu i nabędzie jego wyroby. Lecz nie ma tu nachalności, czy uświadamiania konieczności dokonania zakupu. Już same odwiedziny w wytwórni są dla właściciela powodem do radości, choć oczywiście nie tak wielkim jak zakup jego wyrobów.
Wsiadam znów do łodzi, która wąskimi kanałami i odnogami jeziora dowozi mnie do centrum Indein, wioski nad Inle, miejsca do którego dzień wcześniej pieszo dotarłem nad jezioro, a które według informacji jakie wcześniej zdobyłem i moich oczekiwań, ma być miejscem bardzo szczególnym, zachwycającym.
Żeby dotrzeć do Shwe Inn Thein Paya, klasztoru w pobliżu Indein, trzeba przejść przez wioskę, pełną przydrożnych knajpek, na końcu której znajduje się drewniany most. Wejście na most nie wydaje się być ryzykowne, ale już przejazd jakimkolwiek środkiem transportu może budzić obawy. Mostek birmańskiej jakości prowadzi wprost do schodów wiodących do świątyni, pod zadaszeniem których swoje miejsce znaleźli sprzedawcy pamiątek i upominków. Już na początku wspinaczki po prawej i lewej stronie widać stare, chylące się ku upadkowi kamienne stupy. Jednak cała magia miejsca odkrywa się przede mną wokół szczytu i położonej na nim świątyni. Ponad tysiąc stup, które narażone przez trzy wieki na wiatry, deszcze i palące słońce, nigdy nie remontowane, obrazuje kruchość wszystkiego co tworzy człowiek. Stupy stanowią niewątpliwą o magii tego miejsca, w którym traci się poczucie czasu, wycisza i szuka coraz to nowszych zakamarków do samotnego pobycia wśród przemawiających kamieni. Niestety stupy są kolejno remontowane i odnawiane. Te odnowione zatracają swój pierwotny charakter, nie przystają wyglądem do wciąż przeważających ruin. W bardzo krótkim czasie, dzięki dotacjom turystów, stupy zostaną wyremontowane, a miejsce tracąc swój magiczny charakter paradoksalnie przestanie być turystyczną atrakcją.
Kolejny przystanek w podróży po jeziorze to Phaung Daw Oo Paya, klasztor położony na południowym końcu jeziora, w wiosce Tha Ley. To najświętsze miejsce dla buddystów w rejonie jeziora Inle, słynne z wizerunku Buddy o czterech twarzach. W rzeczywistości są to cztery posągi Buddy, które zatraciły swoje pierwotne kształty będąc pocierane złotymi listkami w wotywnym geście. Złoto, ze specjalnie spreparowanych pasków przenosi się na posągi Buddy zniekształcając z czasem coraz bardziej ich pierwotny wygląd.
Tutaj właśnie mogłaby mieć miejsce rozmowa, w której birmański buddysta świadomy swojej duchowej wartości i uwielbienia dla Buddy, przedstawia swój sposób myślenia. Dzięki niemu łatwiej zrozumieć dlaczego tym ludziom tak łatwo przychodzi pogodzenie trudów życia z radością i spokojem.
Widzę, że jesteś sławny i bogaty, a ty widzisz, że jestem nędzarzem. Nie mam butów, które mógłbym zdjąć przed wejściem do tej pagody. Ale umyłem dzisiaj stopy, żeby Budda wiedział, jak wielki jest mój szacunek. Chociaż nie mam złotych listków, to przez wiele lat robiłem je dla innych. I tak, dzięki swej pracy, ja też dałem Buddzie wiele złota. W myślach biorę każdy listek, który w życiu zrobiłem, i kładę na nogach, dłoniach, ramionach, piersi Buddy. Ja powiększyłem jego ciało. Zrezygnowałem w życiu z wielu rzeczy, żeby przynieść mu złoto. Uważam, że Budda o tym wie, a ja dostaję zasługę. Jak więc widzisz, chociaż jestem nędzarzem, mam wielki szacunek i mogę tu przychodzić tak samo jak inni. - Gestem wskazał otaczających ich ludzi. - Możesz być biedny. Możesz być bogaty. Możesz rozmawiać z psami. Ja mówię i nikt mnie nie słyszy. Ale w kolejnym istnieniu możemy zamienić się miejscami.
Obserwuję skupienie mężczyzn, którzy wcierają złoto w statuetki Buddy i nabożeństwo z jakim to robią. Czynność ta zarezerwoana jest wyłącznie dla mężczyzn. Tylko oni mogą się zbliżać i wchodzić do miejsc odpowiadających chrześcijańskiemu prezbiterium, w których znajduje się wizerunek Buddy.
Z sokiem kokosowym w brzuchu, który sączyłem przez słomkę (dla młodzieży wyjaśnienie: tak właśnie nazywała się kiedyś rurka do sączenia napojów), wracam do łodzi. Płyniemy z powrotem na jezioro, by oglądnąć domy na wodzie. Ich widok oraz wspomnienie opuszczonych nie tak dawno ruin w Indein sprawiają, że szybko zapominam o niemiłych wrażeniach z targu na wodzie. Kiedy wpływamy pomiędzy domy, w mojej łodzi milknie silnik i niemal bezgłośnie przemieszczamy się wodnymi uliczkami.
Wody jeziora Inle są tak błękitne i płytkie, że w bezchmurny dzień można zobaczyć dno. To tutaj panie kąpią swoje nowo narodzone dzieci. Tutaj martwi unoszą się na powierzchni z oczyma utkwionymi w niebo.
Zastanawiam się jak żyją tu ludzie i gdzie w tym świecie bawią się dzieci. Wenecja ze swoimi wodnymi kanałami nie jest przecież pozbawiona domów i ulicznych traktów posadowionych na stałym lądzie. Tutaj jednak życie w całości toczy się na wodzie. Zachwyt pozostawia sporo miejsca na przemyślenia nad naprawdę ciężkimi warunkami, do których lud Intha jest zapewne przyzwyczajony od pokoleń. Po raz kolejny sprawdza się moje spostrzeżenie, iż Birmańczycy mieszkają tam gdzie pracują. W takiej sytuacji jezioro wydaje się teoretycznie ich naturalnym środowiskiem, jednak widok warunków w jakich żyją, choć piękny – głęboko zastanawia i musi budzić podziw dla determinacji i spartańskich warunków w jakich wiodą życie.
Zanim trafię do jednej z licznych knajpek posadowionych na palach na posiłek, o który powoli zaczynam się dopominać, muszę zwiedzić manufakturę tekstylną. Ręczny wyrób tkanin, także z włókien lotosu, robi wrażenie. Jednak mając już w plecaku longyi nie decyduję się na zakup kolejnego ciucha, choć jedwabne koszule kuszą.
Zgodnie z zasadą, iż każdy w Birmie kogoś poleca i ma w tym swój interes trafiam nie do tej knajpki, do której chcę, lecz do tej, którą poleca mi pilot mojej łodzi. Wśród wielu rybnych potraw, bo o takie na jeziorze najłatwiej, atrakcyjnie wygląda grilowany węgorz, jednak smak znacząco odbiega od wyglądu i posiłek nie przynosi podniebieniu rozkoszy. Szybko opuszczam restaurację do której dotrzeć można tylko łodzią i która unosi się na palach ponad taflą jeziora. Piękne miejsca, kiepska kuchnia.
Przez ostatnie, popołudniowe godziny na jeziorze moja łódź kołysze się pośród pływających ogrodów. Nazwa dokładnie określa to co widzę wokół mnie. Pływające ogrody to cienka, najwyżej półmetrowa warstwa gruntu pływająca po tafli jeziora, na której uprawia się warzywa, owoce i hoduje kwiaty. By ogród nie odpłynął zbyt daleko, kotwiczony jest do dna jeziora długimi bambusowymi tykami. Te ogrody naprawdę pływają! Kiedy wysiadam z łódki, by postawić stopę na suchej – zdawałoby się ziemi – ona ugina się pod moim ciężarem, a sandał zanurza na kilka centymetrów w wodzie jeziora. Tym razem to ludzie, z pomocą natury stworzyli cud. Floating gardens można zobaczyć tylko na Inle.
Powoli kończy się moja podróż po birmańskiej Wenecji. Wracam do Nyaungshwe. Późne popołudnie poświęcam na wizytę w Yadana Man Aung Paya, gdzie młodzi mnisi bawią się grając w piłkę i oblewając wzajemnie wodą. Próbuję także zorganizować transport do Kakku, które chce odwiedzić następnego dnia. Jednak nikt spośród tych, z którymi rozmawiam nie chce opuścić wygórowanej – jak mi się wydaje ceny, podobnej u wszystkich, których pytam o możliwość wynajęcia samochodu. Ostatecznie wybór pada na sympatycznego, acz leciwego właściciela starej Toyoty.
Dzień kończę opróżnieniem talerza na którym znalazł się kurczak z fermented mustard. Wyśmienita potrawa popita – w co trudno uwierzyć - piwem.
Wbrew wielu negatywnym odczuciom z nad Inle, o których pisałem nie żałuję tego dnia. Co więcej, był on bardzo wyjątkowy i jak niemal każdy w Birmie, bardzo klimatyczny. Nie dziwię się że Inle to miejsce masowo odwiedzane przez turystów. Łatwo dostępne, z wieloma atrakcjami i zazwyczaj dobrą kuchnią. Kiedy wracam do hoteliku cieszy mnie nawet coraz cichszy warkot ostatnich przypływających na nocny spoczynek łodzi.