W drodze powrotnej z parku, wstępujemy do masajskiej wioski. Przed moimi oczami ukazuje się dokładnie taki sam obraz, jaki wyobrażałam sobie, czytając książkę „Biała Masajka”. Zostajemy przywitani tradycyjnym tańcem Masajów „adumu”, co w języku Maa (język Masajów) oznacza „skakać w górę i dół w tańcu” i otoczeni przez grupkę dzieci wyciagających ręce po cukierki. Zostajemy zaproszeni do jednej z chat zwanej manyatta, tradycyjnie zbudowanej z trawy, błota, krowich odchodów i popiołu. Środek izby pełni rolę kuchni z paleniskiem, pozostałe dwa pomieszczenia to sypialnie. W jednym z nich widzę matkę siedzącą z niemowlęciem na ziemi. Szerokim uśmiechem i kiwnięciem głowy zostaję zaproszona przez kobietę do środka, by moc potrzymać na chwile wpatrzone we mnie dziecko. W chatce jest ciemno, światło dociera tylko przez małe otwory z zewnątrz. Na środku chaty – ponieważ na dworze padał właśnie deszcz - Masajowie pokazują nam, jak ręcznie rozpalają ogień. Pozwalają nawet samemu spróbować, ale nie wychodzi nam to zbyt dobrze. Kiedy opuszczamy ogrodzoną płotem z gałęzi wioskę, dopadają mnie mieszane uczucia – z jednej strony widzę nędzę, chude dzieci biegające często boso lub wyglądające z chat na nasz widok, ale z drugiej uśmiechniętych i wydawałoby się szczęśliwych ludzi.