Z Nakuru do Masai Mara teoretycznie nie jest bardzo daleko, ale Michael uprzedza nas, że pojedziemy ponad 7 godzin – im bliżej parku, tym będą większe wertepy. Wyjeżdżamy wcześnie rano. Chcemy dotrzeć na miejsce koło 13.00-14.00, żeby spokojnie zjeść lunch i odpocząć trochę przed popołudniowym game drivem, który planujemy na 16.00.
Kawałek za Narok samochód się zatrzymuje – Michael zauważył, że coś cieknie. Okazuje się, że urwał się jakiś przewód. Wysiadamy z samochodu, nasz kierowca manewruje przy kabelkach, a my stoimy na poboczu i jesteśmy atrakcją dla okolicznej ludności. Zatrzymują się koło nas kolejni kierowcy turystycznych busików. Wygląda na to, że będziemy musieli czekać, aż przyjedzie jakiś mechanik, po kilku minutach auto udaje się jednak uruchomić.
Jedziemy dalej, a po kilkudziesięciu kilometrach stajemy znowu. Tym razem jest to już mniej zabawne. Stoimy w środku niczego. Po lewej sawanna, po prawej sawanna. Pusto. Gorąco. Oczywiście najbardziej martwimy się, że ominie nas popołudniowe safari w Masai Mara. Nie wiemy, ile to potrwa, ale wygląda to kiepsko. Kolejne busiki zatrzymują się koło nas i odjeżdżają. Po kilkunastu minutach Michael mówi, że to może potrwać dłużej i dlatego jeden z przejeżdżających kierowców zabierze nas na lunch do Masai Mara, a on przyjedzie po nas, jak tylko uda mu się uporać z awarią. Nie jesteśmy zachwyceni, ale lepsze to niż stanie na drodze.
Docieramy do Masai Mara. Jemy lunch, a potem chcemy czekać w recepcji na przyjazd Michaela – recepcjonista proponuje nam pokój, żebyśmy mogli się odświeżyć. Nie chce wziąć od nas nawet napiwku – po prostu chce pomóc. Ledwie zdążyliśmy się położyć – już rozlega się pukanie do drzwi. Nasz samochód jest już sprawny i możemy wyruszyć prosto na game drive – jest punkt 16.00, co oznacza, że nic z planu wycieczki nas nie ominęło.
Masai Mara to ogromny park – 1500 km2. Widoki urzekają. Jak okiem sięgnąć, widać tylko puste pagórki porośnięte trawą, gdzieniegdzie krzaki i akacje. Pusto aż po horyzont. Pewnie ze względu na duże przestrzenie, jest to miejsce, gdzie najchętniej kierowcy korzystają z radia i informują się wzajemnie o napotkanych „atrakcjach”. Właśnie dzięki takiej radiowej informacji trafiamy na nasze pierwsze, ale nie ostatnie w Masai Mara, stado lwów.
Przyjeżdżamy już jako któryś z kolei samochód. Pod niewielkim krzaczkiem odpoczywa kilka młodych lwów. Pilnuje ich lwica-matka. Obecność samochodów nie wzrusza ich w ogóle. Spokojnie możemy popodziwiać i pofotografować. Takiego dużego stada nie widziałam jeszcze nigdy, więc cieszę się jak dziecko. Później podziwiamy antylopy, gazele, guźce i piękne widoki dookoła.
Dochodzi już 18.00, kiedy Michael odbiera kolejną informację przez radio. Od razu wiemy, że chodzi o coś niezwykłego, bo gna jak szalony. Widząc, jak strome mamy przed sobą wzniesienie, trochę cierpnę. Nasz kierowca próbuje je objechać, ale zmienia zdanie, kiedy mijają nas dwa inne samochody. Oczywiście nie wiemy, czego mamy się spodziewać. Michael podejmuje jednak próbę wjechania na strome zbocze i jakimś cudem nasze auto sobie z tym radzi. Dojeżdżamy.
Na drodze stoi już kilka innych samochodów. Pasażerowie wpatrują się z uwagą w trawy na zboczu. Już wiemy, że gdzieś tam czai się nasz wymarzony lampart. Ale emocje! Pokaże się, czy tylko obejdziemy się smakiem? Dwa lata temu, byliśmy o włos od spotkania tego niezwykłego kota. Nasi współpasażerowie z samochodu zdołali uwiecznić lamparta na zdjęciu, ale zanim zlokalizowałam miejsce, w którym się znajdował, kociak schował się za skałę. Byłam pewna obaw, że tym razem tez przyjechaliśmy za późno.
I nagle podniósł się z trawy piękny lampart. Wyszedł pomiędzy samochody, przeparadował środkiem drogi i zniknął w trawie po drugiej stronie. Gdybyśmy przyjechali dwa samochody wcześniej, przeszedłby bezpośrednio przed nami. Teraz zrobienie dobrego zdjęcia uniemożliwiły nam zasłaniające drogę sąsiednie samochody, ale i tak byłam szczęśliwa. Widziałam lamparta! Nareszcie! Wielka piątka zaliczona ;)Przejechaliśmy na drugą stronę zbocza, skąd mieliśmy widok (z dość dalekiej odległości, ale jednak) na lamparta czatującego w krzakach na pasące się impale. Przez chwilę wydawało się, że uda nam się zobaczyć polowanie. Staliśmy tam jakieś pół godziny i czekaliśmy razem z lampartem, na moment, kiedy antylopy stracą czujność i zbliżą się nieco. Niestety ptaki wystraszyły impale, a my nie mogliśmy dłużej czekać, bo słońce zaczęło zachodzić. Tak czy inaczej, to był niesamowity game drive.
Po drodze niespodziewanie przeciął nam jeszcze drogę serwal. Dojeżdżałam do Masai Mara Sentrim Camp zmęczona, ale bardzo zadowolona. No i z wielkimi nadziejami na kolejny dzień w tym niesamowitym parku. ;) Wieczorem dzwoniła Zippy z biura w Nairobi. Przepraszała za kłopoty z samochodem, ale po takim udanym safari byliśmy tak rozentuzjazmowani, że ta mała przygoda nie była już dla nas żadnym problemem.
Kolejny dzień w Masai Mara, to kolejne spotkania z kotami. Najpierw wyszła nam na drogę samotna lwica. Paradowała drogą centralnie przed naszym samochodem i trochę czasu upłynęło, zanim zeszła z drogi, umożliwiając nam przejazd. Później Michael dostał sygnał, że pojawiły się gepardy. Znowu podjechaliśmy jako jeden z wielu oczekujących samochodów. Trawa w tym miejscu była bardzo wysoka. Patrzyłam przez zoom w moim aparacie we wskazane miejsce i przez chwilę wydawało mi się, że już widzę geparda, po czym zwierzę podniosło się i okazało się, że to hiena. Później wypatrzyłam głowę pierwszego geparda. Było ich więcej. Po chwili wstały, ale nie było wiadomo, w którym kierunku ruszą.
Michael podjął szybką decyzję i podjechaliśmy na drugą stronę zbocza. Okazało się to idealnym ruchem. Najpierw mogliśmy obserwować z daleka spacer trzech pięknych gepardów po sawannie, między trawami, a później zwierzęta przeszły drogę tuż przed naszym samochodem. Coś niesamowitego! Mogłam się im przyjrzeć naprawdę dobrze i stwierdzam, że nie są to zbyt zgrabne kociaki – jakieś takie nieproporcjonalnie te głowy mają.
Później ładną godzinę obserwowaliśmy lwicę i lwa. Para zmierzała do siebie przez sawannę. Wyglądało to trochę jak zaloty – lwy nie śpieszyły się za bardzo, zmieniały kierunki, układały się dla niepoznaki pod różnymi krzakami, ale efekt był taki, jak się spodziewaliśmy, wspólny wypoczynek w cieniu ;)Później obserwowaliśmy jeszcze słonie, żyrafy, orły przy śniadaniu. Pojawił się nawet jeszcze jeden gepard siedzący pod krzaczkiem. Po południu kontynuowaliśmy przygodę z Masai Mara. Oczywiście ciągle szukaliśmy lamparta, ale nie udało nam się już żadnego spotkać.
Na pożegnanie trafiła nam się jeszcze jedna gratka – duże stado lwów pałaszujących bawoła. Niestety nie widzieliśmy samego polowania, ale obserwowanie obiadu też było bardzo ciekawe ;)
Na ostatni poranek w Kenii zaplanowaliśmy sobie jeszcze jedną atrakcję – przelot balonem nad Masai Mara. Kierowca z firmy organizującej przeloty przyjechał po nas, kiedy było jeszcze zupełnie ciemno. Zaczynało świtać, gdy dotarliśmy na miejsce wylotu. Mogłam obejrzeć napełnianie balonu powietrzem. Przyznam, że kiedy zobaczyłam ten kosz i wysłuchałam pilota instruującego nas, jak się zachowywać podczas startu i lądowania, to na chwilę zwątpiłam, czy naprawdę chcę polecieć. Było jednak trochę za późno na takie rozważania – zapłacone – trzeba polecieć ;)
Widok z góry przyjemny. Na początku bałam się, że nie uda nam się za wiele zobaczyć. Wyglądało na to, że wstaliśmy szybciej niż zwierzęta. Potem zaczęły się pojawiać pojedyncze antylopy, gazele, żyrafy, guźce. Po jakimś czasie wypatrzyliśmy słonie. Najfajniej było jednak na koniec, kiedy trafiliśmy na spore stado bawołów. Lecieliśmy bezpośrednio nad nimi, a one trochę zdezorientowane rozbiegały się na wszystkie strony – niezapomniane wrażenie. Po wylądowaniu czekało na nas śniadanie na sawannie. Z bezpiecznej odległości obserwowały nas antylopy.
W drodze powrotnej do Sentrim Camp pożegnaliśmy się ze słoniami, zobaczyliśmy pijąca żyrafę w otoczeniu marabutów. Drogę przebiegł nam kolejny serwal i to by było na tyle... Wszystko co dobre, szybko się kończy.Po powrocie czekało nas już tylko pakowanie i długa droga na lotnisko w Nairobi.