Im bliżej Lake Naivasha, tym gorsza droga. Okolica jest za to bardzo przyjemna – wszędzie zielono i czysto. Lake Naivasha to jeden z niewielu zbiorników wodnych ze słodką wodą, dlatego to doskonałe miejsce dla wszelkiego rodzaju upraw. Widać, że to rolniczy okręg.
Mijamy mnóstwo plantacji i szklarni - zastanawiam się, co to za uprawy – okazuje się, że to szklarnie kwiatowe – nie miałam pojęcia, że Kenia jest jednym z największych na świecie eksporterów kwiatów. Spora część róż sprzedawanych w Europie pochodzi właśnie stąd. W samochodzie prowadzimy z Michaelem rozmowę o tym jak to dobrze, że tyle ludzi znalazło pracę przy tych uprawach. Wszystko wygląda tak ładnie, czysto i dostatnio. Co kawałek mijamy przystanki autobusowe z napisem „ufundowała firma X czy Y”.
Dopiero w Polsce dowiaduję się, że jest też druga strona medalu i nie wszystko jest takie różowe. Kobiety zatrudnione w tych szklarniach pracują w bardzo ciężkich warunkach i są narażone na szkodliwe działanie pestycydów. Te rozległe plantacje, gdzie wszelkiego rodzaju środki chemiczne są w powszechnym użyciu, mają także zgubny wpływ na wody Jeziora Naivasha. Co prawda od 1995 roku na mocy konwencji ramsarskiej – porozumienia międzynarodowego chroniącego obszary wodno-błotne, jezioro ma być chronione, ale z realizacją postanowień konwencji różnie bywa.
Droga do Crater Lake Camp – miejsca naszego noclegu, jest stroma i wyboista. Wreszcie docieramy do recepcji położonej na szczycie, po czym już na piechotę po schodach schodzimy w dół, jak sama nazwa wskazuje, do krateru. Kompleks namiotów jest zbudowany nad jeziorem położonym w małym kraterze. Widok jest naprawdę przyjemny. Obiad jemy na pomoście. Niedaleko pływają flamingi. Dookoła lata sporo różnych gatunków małych ptaków.
Ucinamy sobie krótką drzemkę z której wyrywają nas okrzyki dzieci – „małpa, małpa jest na naszym dachu”. W sąsiednim namiocie mieszkają uczestnicy jakiejś szkolnej wycieczki. Wybudzona ze snu zastanawiam się, dlaczego mówią do siebie po angielsku i jak to możliwe, że wśród afrykańskich dzieci małpa wzbudza aż takie poruszenie. W sumie na oba pytania łatwo odpowiedzieć – w Kenii angielski obok suahili jest językiem urzędowym. Wszyscy uczą się go w szkołach. Jeśli dzieci pochodzą z różnych plemion, mogą mówić różnymi narzeczami i wtedy angielski jest dla nich naturalnym wspólnym wyborem. A że cieszą się na widok małpy? – u nas też sporo miejskich dzieci nie spotkało nigdy krowy, chociaż w Polsce jest ich pod dostatkiem. Tutaj też nikt nie trzyma pawiana w pokoju, małpy nie biegają po ulicach Nairobi, choć nam, w Polsce, czasem się tak wydaje ;)
Gdy wracamy do namiotu po kolacji, w łóżku znajdujemy termofory – niby taki drobiazg, a bardzo mnie ucieszył. W sumie znam to „urządzenie” tylko z filmów, a teraz mogłam sama wypróbować, jak to działa ;) W chłodną noc – bardzo przyjemna niespodzianka.Rano jedziemy nad Lake Naivasha. Kiedy pytamy naszego kierowcę, co będzie można tam zobaczyć, mówi: „nie oczekujcie zbyt dużo”. Jedziemy więc bez wielkiego entuzjazmu – w sumie jeziora mamy też w kraju – całkiem ładne.
W planach jest rejs łódką po jeziorze. Zastanawiam się po drodze, jak duża to będzie łódka – nie umiem pływać, więc jakoś niezbyt pewnie czuję się na wodzie. Okazuje się, że łódka jest raczej malutka – na 6-7 osób – nie wygląda zbyt bezpiecznie, dostajemy za to kamizelki ratunkowe.
Jezioro wygląda cudnie. Jest porośnięte papirusami, od razu przy brzegu można zobaczyć wiele gatunków ptaków – większości nawet nie potrafię nazwać. Mam wielką frajdę z pstrykania zdjęć kormoranów, czapli, ibisów, śmiesznych afrykańskich bocianów i wielu innych. Przychodzi mi do głowy pomysł, żeby po powrocie do Polski wybrać się gdzieś nad Biebrzę, bo obserwowanie ptaków, okazuje się być bardzo ciekawe nawet dla laika.
Oczywiście główną atrakcją ma być wizyta u hipopotamów. Faktycznie jest ich tutaj sporo. Co chwilę lokalny przewodnik pokazuje nam jakąś wystającą ponad wodą hipopotamią głowę. Zaczynają się pojawiać całe rodzinki. W pewnym momencie podpływamy na odległość zaledwie kilku metrów od sporego stadka. Przyznam, że nie czuję się zbyt pewnie – w sumie jak taki hipopotam płynie, to nie bardzo widać, gdzie dokładnie jest – a co, jeśli jest ich więcej i któryś właśnie zbliża się pod wodą do naszej łódki? Radość z możliwości oglądania ich z tak bliska przesłania jednak wszystkie moje obawy.
Później podpływamy do wysepki, na której pasie się piękna rodzinka kobów śniadych. Te zwierzęta widzę chyba po raz pierwszy – są naprawdę ładne. Przez chwilę przyglądamy się my im, a one nam. Później płyniemy dalej.Przewodnik informuje nas, że jeśli mamy na to ochotę, to tutaj można zrobić sobie krótki spacer. Nie wiedzieliśmy o tym wcześniej i nie bardzo wiemy, o co chodzi. Po krótkiej rozmowie decydujemy się jednak przejść i to jest strzał w dziesiątkę!
Wysiadamy z łódki na wyspie, gdzie żyje wiele zebr, antylop, żyraf i wszelkiej maści roślinożerców. Na widok zbliżającego się do nas koba z wielkimi rogami, trochę robi mi się gorąco, ale przewodnik zapewnia nas, że jest bezpiecznie. Jestem pod wielkim wrażeniem. Tu jest jak w ogrodzie Eden – idziemy po łące, a obok nas biegają zebry i gazele. Nigdzie nawet kawałka płotu, sznura, ogrodzenia. Na widok żyrafy obgryzającej akację przyśpieszamy kroku – stoję zaledwie parę metrów od niej. Rozglądam się – jest ich tutaj więcej. Spacerują prawie koło nas. Wierzyć mi się nie chce! To najbardziej niesamowity spacer w moim życiu. Pełni wrażeń wracamy do łódki, jeszcze tylko parę chwil i znowu jesteśmy w samochodzie.