Na śniadanie jemy popularne tutaj naleśniki z bananem. Potem płyniemy na Rincę – to druga wyspa, na której żyją warany, mniej znana i mniejsza od Komodo, ale podobno łatwiej tam spotkać „smoki z Komodo”.
Rejs jest bardzo przyjemny. Nie jest jeszcze zbyt gorąco, a widoki, jakie mijamy po drodze, sprawiają, że szybko zapominam o źle przespanej nocy.
Dopływamy po dwóch godzinach i już przy pomoście witają nas biegające małpki i opalający się waran. Zanim docieramy do budki strażników, mamy już obfotografowanych kilka okazów. Jest ich tu zatrzęsienie – małe, duże, wylegujące się w słońcu, zmierzające w sobie tylko znanym kierunku – do wyboru, do koloru.
W głąb wyspy można się faktycznie udać tylko w towarzystwie miejscowego strażnika. Chwilowo wszyscy sa zajęci i czeka już w kolejce klika wycieczek. Bartolomeo zaopatruje się w kij i postanawia oprowadzić nas sam – sądząc po ożywionej dyskusji, nie wzbudza to zachwytu miejscowych, ale też nikt mu nie zabrania. Sami już nie wiemy – można czy nie.
Nasz przewodnik narzeka, że władze parku nie pozwalają wchodzić bez strażnika, ale z drugiej strony nie zapewniają wystarczającej liczby rangersów. Po tym, jak zobaczyłam, ile tych gadów tu jest i jak szybko potrafią się poruszać, trochę niepewnie się czuję, idąc tylko z Meusem. W końcu nigdy nie wiadomo, z której strony się taka bestia pojawi? A jak któregoś nie zauważę w zaroślach i nadepnę na jakiś ogon?
Ruszamy na dwukliometrowy spacer, niezbyt daleko, ale słońce zdążyło już wyjść i idziemy jak po patelni. Udaje nam sie jednak spotkać kilka okazów w naturalnym środowisku, oddalonych od ludzkiego siedliska, więc jestesmy zadowoleni.
Odpływając z Rinci, widzimy jeszcze płynącego warana. Meus jest tym bardzo podekscytowany – nie bardzo wiemy dlaczego. Mówił nam wczoraj, że warany potrafią pływać, dziś widzimy pływającego – wszystko pasuje. Okazuje się jednak, że będąc od klikunastu lat przewodnikiem Bartolomeo widział dziś pierwszy raz pływającego warana – to podobno wielka rzadkość. Mamy szczęście – nawet jeśli nie do końca zdajemy sobie z tego sprawę ;)
Odpoczynek na łodzi jest fantastyczny – widoki piękne. Mijamy małe wysepki – jedne zbyt małe, żeby ktoś mógł tam mieszkać – inne zamieszkałe – na przykład wyspa Mesa, z rybacką wioską, gdzie w drewnianych domach zbudowanych na palach mieszka około 1000 osób. Wygląda urokliwie – pod warunkiem, że nie muszę tam mieszkać na stałe...
Dopływamy do cudnej plaży na wysepce Bidadari. Miękki piasek, woda tak przejrzysta, że aż trudno w to uwierzyć. Prawie pusto. Idziemy popływać. Ekipa namiawia mnie w końcu na próbę pływania z rurką. Daję się ubrać w kamizelkę ratunkową. Chwilę ćwiczę przy brzegu i ruszam – podobno płynę jak czołg, ale nie ma to wielkiego znaczenia.
Boję się jak nie wiem, ale warto pokonać strach – wokół mnie śliczne kolorowe rybki i w końcu cel mojej „wyprawy” – rafa z wielką niebieską rozgwiazdą! Wrażenia są naprawdę niesamowite.
Później godzinę moczymy się z kryształowej wodzie. Czas wracać. Z żalem odpływamy w kierunku Flores.