Budziki nastawione na 5.00 rano, ale kilka minut przed czasem wyrywa mnie ze snu gigantyczna burza za oknem. Wpadam w lekką panikę – przed nami najpierw lot tutejszymi niepewnymi liniami, potem cały dzień na jakiejś krypie, a tutaj taka fatalna pogoda. Na dodatek spakowaliśmy do zabrania same cienkie rzeczy – możliwości deszczu w ogóle nie przewidziałam. Zarządzam akcję przepakowywania – kurtki jednak zabieramy.
Gede czeka na dole. Nie wygląda na specjalnie przejętego pogodą. Twierdzi, że tutaj to normalne i w ciągu dnia na pewno będzie słońce – no nie wiem...
Jedziemy na lotnisko w strugach deszczu. Zastanawiamy się, czy polecimy małym odrzutowcem, czy to raczej będzie „coś na korbkę”. Przy odprawie ciekawostka – ważą nie tylko bagaże, ale też pasażerów – pierwszy raz mnie to spotyka ;) Nie ma tłumów – mój bilet ma numer 14, a za nami jeszcze tylko kilka osób.
Startujemy – odległość do przebycia niewielka, a na pokładzie Aviastar podają śniadanie, więc lot mija szybko. Po kilkudziesięciu minutach podchodzimy do lądowania. Widoki z okien samolotu cudne – świeci słońce, morze w niesamowitym kolorze, a na nim małe pagórki-wysepki. Wreszcie zaczynam czuć egzotykę, której brakowało w naszym balijskim hotelu.
Jesteśmy na przepięknej wypie Flores. Lotnisko maluteńkie. Stoi tylko jedna avionetka i nasz samolot. Hala wygląda bardziej jak dworzec PKS niż jak lotnisko. Przed wejściem tłum lokalesów – czekają na turystów. Wygląda na to, że jest ich więcej niż pasażerów samolotu – wielu odjedzie stąd dziś bez szansy na zarobek.
Na nas czeka Bartolomeo (zwany również Meusem) – będzie naszym przewodniikiem w czasie wycieczki. Jedziemy do portu w Labuan Bajo. Z ciekawością przyglądamy się miasteczku - kiepskie drogi, mijają nas głównie skuterki, ktorych, jak się później przekonamy, w Indinezji wszędzie pełno i które są tutaj podstawowym środkiem lokomocji. Jeżdżą nimi całe rodziny – czasem cztery osoby na jednym pojeździe i oczywiście zapomnijmy o kaskach...
Zanim udamy się na łódkę, wstępujemy tylko do sklepu po krem do opalania i Bintanga (lokalne piwo). Woda i prowiant są już załadowane. Teraz najtrudniejsze – trzeba pokonać pomost – oczywiście jest w takim stanie, że ja, z moimi ciągłymi lękami, od razu mam strach w oczach. Któryś z członków załogi zabiera mój plecam i bez obciążenia jakoś udaje mi się przejść.
Nasz nowy środek transportu nie ma imponujących rozmiarów Dwie maciupeńkie kajuty z piętrowymi łóżkami, wc, budka sternika i dwie ławki na pokładzie, oraz górny pokład, gdzie także można posiedzieć. Zostajemy na dole, bo można sie schować trochę przed słońcem, które już nieźle przygrzewa. Wypływamy w kierunku Komodo – jeśli wszystko pójdzie dobrze, jeszcze dziś zobaczymy sławne Komodo Dragons.
Meus opowiada o mijanych wyspach i oczywiście o waranach. Trochę go słuchamy, ale morzy nas sen i decydujemy się chwilę przespać, żeby doprowadzić się do stanu używalności przed zejściem na ląd. Po drodze docieramy do miejsca, które nasz przewodnik reklamuje jako „manta point” – nikt z nas nie kojarzy co to niby jest „manta” – w sumie to bez znaczenia, bo i tak ich nie ma ;) Meus cały czas powtarza: „we try, but we not guaranted”. Później sprawdzamy, „manta” to diabeł morski – no cóż...
Robimy przerwę na snorkeling – wszyscy poza mną wskakują do wody. Ja się nie decyduję, bo nie potrafię pływać i panicznie się boję, że się utopię. Niby w kamizelce się nie da utonąć, ale czy to można wiedzieć na pewno? Trochę żałuję, bo rafa podobno niesamowita i towarzystwo przeżywa widoki, ale mimo tego nie jestem w stanie sie przemóc.
Na lunch załoga serwuje super rybkę, a później dopływamy do wyczekiwanej wyspy Komodo.
W towarzystwie rangersa ruszamy na poszukiwanie waranów. Ciepło jest straszliwie, droga pod górkę, a na dodatek bestie się nie pokazują. Wyspa jest dośc mocno zarośnięta i nawet jelenie czy papugi trudno jest w tej gęstwienie wypatrzyć, a co dopiero jaszczurkę w jej ochronnych barwach. Docieramy do punktu widokowego – gadów nadal nie widać, ale za to krajobraz poniżej piękny – no cóż, na razie musi nam to wystarczyć.
Nieco rozczarowani powoli wracamy w kierunku strażniczych budek i... wreszcie jest! Leży jeden – faktycznie ogromny. Uśmiechy na twarzach - aparaty idą w ruch. Odpływamy zadowoleni, bo udało nam się spotkać dwa kolejne okazy. Może nie jest to armia, ale przynajmniej nie tłukliśmy się tu pół świata na darmo.
Podziwiamy zachód słońca nad Komodo i odpływamy w kierunku Kalong, gdzie mamy czatować na nietoperze. W międzyczasie załoga podaje kolację – ryż, makaron, ryba oraz ananasy na deser. Jedzenie pyszne jak zwykle, ale dyskutujemy, jak szybko nam się znudzi. Ktoś pyta Meusa, czy to właśnie je się codziennie w Indonezji. Odpowiada, że nie, zwykle je się sam ryż, rybę tylko raz lub dwa razy w tygodniu. Robi mi sie głupio. W tym beztroskim wakacyjnym nastroju zapomniałam na chwilę, że na to, co nam wydaje się tutaj bardzo tanie, tutejsi mieszkańcy muszą ciężko pracować.
Rozmawiamy z naszym przewdnikiem o życiu w Indonezji. Opowiada nam, jak kilka lat temu, po zamachu na Bali, musiał zostawić rodzinę i przenieść się na inną wyspę w poszukiwaniu pracy, bo mało turystów przyjeżdżało i ciężko było o jakiekolwiek zajęcie. Dopiero po jakimś czasie było go stać, żeby sprowadzić rodzinę.
Przed zaśnięciem udaje nam się zobaczyć wyczekiwane nietoperze. Tym razem nie możemy narzekać na ilość – są ich dziesiątki. Niestety niespecjalnie udaje sie to uwiecznić ;)
Noc na łódce raczej męcząca – nie mogę długo zasnąć, a i rano budzę się jeszcze przed tym, zanim Bartolomeo woła nas na wschód słońca.