Droga do granicy tym razem fatalna – wyboista, tony kurzu, ograniczenia 40 km/h z powodu remontów. Docieramy naprawdę zmęczeni. Znowu wypisujemy nieszczęsne formularze dla tanzańskich i kenijskich służb granicznych i wreszcie przesiadamy się znowu do busików. Nie są tak wygodne jak te tanzańskie, ale o niebo lepsze od autobusu.
Nie wiadomo kiedy zrobiła się 16.00, a my do Amboseli mamy jeszcze około 80 kilometrów – jeśli chcemy jeszcze dzis cokolwiek zobaczyć, musimy się śpieszyć. Nasz nowy kierowca, Dixon, robi, co może, ale droga jest naprawdę tragiczna.
Do Parku Narodowego Amboseli docieramy już po 17.00, wkrótce będzie ciemno. Wypatrujemy usilnie słoni, ale wokół tylko sucha trawa, pojedyncze zebry i gnu. Wreszcie widzimy na horyzoncie zbocza Kilimandżaro. Rozpuszczonych przez uroki Tanzanii, nie jest łatwo nas teraz zadowolić. Już nie rzucamy się jak oszalali z aparatem na każdą zebrę, ale Dixon się nie poddaje w próbach wzbudzenia naszego zainteresowania.
Podjeżdżamy do miejsca, gdzie wyleguje się stado hien z młodymi – no taki widok rusza nas wreszcie z siedzeń. Później trafiamy na wylegujące się lwice, ale jesteśmy już powoli tacy padnięci, że mało kto się podnosi. Dalej jednak wypatrujemy słoni – pojawiają się całe stada, ale niestety wszystkie dosyć daleko, a tu zaczyna się ściemniać. Pojawia się znowu wierzchołek Kili, ale słonie jakoś nie chcą się tak ustawić, żeby można było zrobic fotkę na tle słynnej góry.
Kiedy przyjeżdżamy na nocleg, jest już zupełnie ciemno. Tym razem lodge składa się z wielu małych domków rozsianych po rozległym terenie – z recepcji lokalna pracownica ma nas zaprowadzić do naszego domu, nr 69, ale chyba jest nowa bo błądzimy i przed złuższą chwilę kręcimy się w kółko, za co ona bardzo nas zresztą przeprasza. Idziemy na kolację. Piwo „White Cap” nie jest tak dobre jak tanzańskie „Kilimandżaro” czy „Safari” - chyba czas spać, bo strasznie marudni jesteśmy po tym dłuuuugim dniu.
Poranek w Parku Amboseli bardzo przyjemny. Budzę się i szybko szykuję się do wyjścia – chcę jeszcze przed śniadanem porobić trochę zdjęć naszej chatki. Wychodzę przed domek i zawzięcie pstrykam – na zewnątrz już czeka pan z obsługi, żeby odprowadzić nas na śniadanie. Wydaje mi się, że patrzy na mnie jakoś dziwnie i próbuje dawać mi jakieś znaki. O co mu chodzi? Aaaaaa, wreszcie się orientuję – ja głupia psrykam zdjęcia chatce, a za plecami mam Kilimandżaro w pełnej krasie ;) Wieczorem robiłam zdjęcia ledwie widocznemy wierzchołkowi, a teraz mam przed sobą Kili w całej swojej okazałości. Super!
Po śniadaniu wizyta w wiosce Masajów. Pierwsze, co uderza, to zapach – w końcu za jadnym ogrodzeniem mieszkają kozy, krowy i ludzie, a dodatkowo chaty są zbudowane z łajna krowiego i uryny – ma co śmierdzieć. Trzeba uważać, gdzie się staje... Oczywiście to wizyta nieco komercyjna, specjalnie dla turystów, ale sporo można zobaczyć. Najpierw rytualny taniec i skoki – naprawdę robi wrażenie, to jak wysoko potrafią podskoczyć. Mieszkańcy sa bardzo mili – chcą nam wszystko pokazać, zapraszaja do swoich domów i chętnie odpowiadają na pytania. Wchodzimy do jednej z chat. W środku prawie zupełnie ciemno, ale czysto. Przez maluteńkie okienko wpada bardzo niewiele światła. Masajka cały czas powtarza „photo – no problem”. Mój mąż próbuje trochę rozmawiac z Masajem. Dziecko płacze – wyraźnie chce jeść więc wychodzimy. Robimy jeszcze trochę zdjęć, przehandlowyjemy starą komórkę na jakieś pamiątki i powoli opuszczamy gościnnych Masajów.