Kolejny dzień, wstajemy o 6.00 – przed nami ostatni przejazd przez Serengeti, a potem – Kaldera Ngorongoro. Zaczynamy od fotograficznego polowania na hieny, później, całkiem niespodziewanie trafiamy na rodzinkę gepardów wygrzewającą się na wzgórku – sesja fotograficzna i ruszamy dalej. Mijamy stado sępów objadających padlinę, pijące gnu itp. Jest dość chłodno, więc jedziemy z zamkniętym dachem, ale mamy już wyćwiczone błyskawiczne rozkładanie dachu w razie nagłej potrzeby zdjęciowej ;)
Powoli dojeżdżamy do Ngorongoro. Zaczynamy od dpunktu widokowego na wysokości 2200 m.n.p.m. – widok niezwykły, kaldera wydaje się płaska i pusta, ale podobno ma 18 kilkometrów średnicy, więc to złudzenie. Kupujemy od masajskich sprzedawców jakieś naszyjniki i zjeżdżamy 600 metrów w dół – jest mega stromo. Zmierzamy w strone sodowego jeziorka, po drodze podziwiamy ptaki: ibisy, dropy, piękne żurawie koroniaste, głuszce.
Później docieramy do bajorka, gdzie wylegują sie hipcie. Ku naszej ogromnej radości jest ich dużo i niektóre nawet wychodzą na brzeg, co pozwala nam sfotografować je w pełnej krasie. Ze zdziwieniem przyjmujemy informację, że to najbardziej niebezpieczne zwierzęta w Afryce – wyglądają tak sympatycznie, ale podobno dość łatwo je zdenerwować i wtedy spotkanie z nimi ciężko przezyć...
Oczywiście w Ngorongoro bardzo liczymy na spotkanie z nosorożcem, ale nasza pilotka studzi nasze zapędy. Podobno jest ich tu tylko 8-10 sztuk, a to jednak obszar okolo 8 300 km2. Szanse są, ale małe. Po tych ostrzeżeniach nasze nadzieje maleją, a tu proszę – zaraz po pożegnaniu z hipopotamami trafiamy na trzy nosorożce – co prawda są bardzo daleko i oglądamy je głównie przez zoom cyfrowy aparatów, ale i tak jesteśmy przeszczęśliwi!
Dalej z wyższością mijamy kolejkę samochodów czatujących na leżącego w wysokiej trawie lwa – widzieliśmy już kilkanaście z bliska i teraz bez żalu jedziemy zjeść lunch nad jeziorkiem. Mimo tego, że miejsce postojowe jest bajecznie położone, pilotka każe nam zjeść wszystko w samochodzie, ze względu na kanie, które porywają jedzenie. Mysłałam, szczerze mówiąc, że to lekka przesada, ale szybko przekonałam się, że miała rację – jedzenie na zewnątrz groziło niebezpieczeństwem uszkodzeń ciała – na naszych oczach pikująca kania wyrwała jakiemuś niefrasobliwemu turyście jedzenie z ręki, która miał już przy ustach – wyglądało to naprawdę groźnie. Potem trochę się nawet bałam podnośić za bardzo aparat, jak nade mną przelatywały kanie... Trochę pospacerowaliśmy nad tym urokliwym jeziorkiem, porobiliśmy zdjęcia „dziwnym” bocianom i ruszyliśmy na dalszy ciąg safari.
Na nocleg wyjeżdżamy na skraj kaldery. Krajobrazy po drodze bardzo zróżnicowane – jeziorko sodowe, miejscami bardzo sucha sawanna, miejscami zielony las. Na koniec bardzo stromy podjazd do lodge – jedziemy przez dżunglę, droga wąska, a przed nami ściana prawie pionowa – na wszelki wypadek nie patrzę w dół ;)Widok z okna pokoju niesamowity – wierzcie lub nie - popłakałam się, jak weszłam i zobaczyłam wielką oszkloną ścianę, a za tym gigantycznym oknem zapierający dech w piersiach widok na Kalderę Ngorongoro. Niesamowite wrażenie! Wieczorem po kolacji poznaję słodki smak amaruli – nie chce się wyjeżdżać, ale pilotka zachęca nas informacją, że wbrew pozorom to jeszcze nie jest najfajniejsza lodge na naszej trasie.