Jedno z pierwszych słów, jakich student zagraniczny uczy się w Hiszpanii to BOTELLON! Obowiązkowo opatrzony wykrzyknikiem i witany z radością, gdy pojawia się w wiadomościach od znajomych.
Znaczy dosłownie tyle co: "butelczyna", ale to w istocie dużo, dużo więcej. To cały zwyczaj, cała kultura, ulubiona rozrywka młodego pokolenia. Myliłby się ten, kto by widział w tym odpowiednik zwykłej polskiej popijawy. Tutaj młodzież spotyka się, owszem- żeby się napić, ale też żeby pośpiewać, pograć na gitarze, pożartować i wprawić się w dobry nastrój na nadchodzący wieczór. Before party pod otwartym niebem, często organizowane na kampusie uniwersyteckim (już widzę radość władz UW, gdyby ten zwyczaj dotarł do Polski).
Jest to sposób, żeby uniknąć płacenia horendalnych cen drinków w barach, ale też ekspresja typowego hiszpańskiego charakteru: otwartego, zabawnego i chętnego do zbiorowych wyjść na miasto. Oczywiście tutejszy klimat wybitnie sprzyja takiemu sposobowi spędzania wolnego czasu. Nie widzę polskiej młodzieży sprzesiadującej godzinami na oblodzonym chodniku, uderzającej w struny gitary zgrabiałymi palcami...
Tutaj wystarczy cieplejszy dzień, wymieszanie z coca-colą wino Don Simone (50 centów) i już młodzież całej Hiszpanii śmieje się i dokazuje w parkach i na skwerkach.
Rząd co prawda przedwsięwziął środki w celu zatrzymania botellonowej plagi: podwyższenie minimalnego wieku kupujących alkohol do 18 lat i zakaz sprzedawania alkoholu w sklepach po 22, ale wygląda na to, że kres szaleństwu może położyć tylko... ochłodzenie klimatu.