Jeden weekend w Granadzie to zdecydowanie za mało, żeby nacieszyć się tym miastem. Jeden weekend w Granadzie to może być za dużo za siły niejednej osoby. Ja pojechałam i poległam – na szczęście dopiero po powrocie do domu (jakie to dziwnie, że mój dom jest teraz w Madrycie).
W Andaluzji żyje się szybko i chodzi spać późno. Miasto uderza z siłą granatu - zapowiedź tej siły jest już w samej nazwie. Zwalają z nóg widoki ośnieżonych gór, ekstrawagancja tutejszych artystów, tempo życia nocnego. W Granadzie albo stoisz: przy barze, zadzierając głowę aby przyjrzeć się gwieździstemu sklepieniu arabskiej świątyni lub kontemplując kryształowe niebo nad tobą, albo leżysz: na zielonej trawie, na poduszkach pociągając dym z sziszy, w swoim łóżku wykończony taką ilością życia i czystego powietrza.
Granada powtarza ten horyzontalno- wertykalny rytm. Miasto leży w dolinie jak miękki kocyk. Góry kroją niebo na pół. W górach wydrążone są jaskinie i korytarze. W tych skalanych domach żyją artyści i wagabundzi, którzy noszą w butonierkach kwiaty i piłeczki do żonglowania. Ci artyści wychodzą wieczorem na miasto na szczudłach i puszczają bańki do nieba. Bańki lecą nad miastem, do miejsca gdzie wznosi się Alhambra – arabski gród, który w nocy świeci jak gwiazda i wydaje się unosić coraz wyżej w przestworza – tam gdzie jego miejsce. Rzeka spływa z góry do miasta, nad rzeką kamiennymi mostami krążą miejscowi, przyjezdni i ci, którzy nie zależą do żadnej z tych kategorii, bo są wiecznie w podróży. W uszach mają melodie flamenco, które roznoszą się z barów, restauracji o domów. Tancerka wznosi raptownie rękę w geście nie znoszącym sprzeciwu. Nie masz wyboru: dajesz się porwać temu rytmowi.
Wszystko to spowija czyste górskie powietrze, które sprawia, że atmosfera miasta trafia prosto do krwiobiegu.
Jak tutaj mówią... Granada es una locura. Granada to istne szaleństwo.