Przed dotarciem do miasta, Arek wielokrotnie uprzedza nas, że Durban jest bardzo niebezpiecznym miastem. Że wychodząc z hotelu lepiej nie brać niczego poza ubraniem. Że kobiety powinny wychodzić bez kolczyków, łańcuszków itp. Że lepiej nie brać aparatów ani kamer. Że chodzić należy tylko w grupie, …. Zapewne Durban rzeczywiście jest niebezpieczny, ale po czasie stwierdzam, że Arek po prostu chciał nas na maksa przestraszyć, aby nikt mu się nie pałętał po mieście i nie wystawiał na ryzyko, bo problem w razie czego będzie i tak miał Arek… Porządnie przestraszeni docieramy wczesnym popołudniem do Durbanu i wysiadamy na początku słynnej nadmorskiej promenady Durbanu, Złotej Mili. Ta „Mila” ma co prawda prawie cztery kilometry i jest pięknym nadmorskim bulwarem, ale jak wiadomo są różne „mile”, więc może być i taka, czterokilometrowa. Złota Mila rozpoczyna się od uShaka Marine World, czyli oceanarium i delfinarium.
Marine World jest z pewnością ciekawe, szczególnie z zewnątrz wrażenie robi wrak statku pod którym zbudowane są akwaria. Schodzi się po krętych schodach do samej zęzy, a potem spacer w półmroku ładowni. W burtach statku wycięte są wielkie okna dające wgląd do wnętrza licznych akwariów. Nie ma sensu rozpisywać się o tym co jest w akwariach, ponieważ są tam głównie, co zaskakujące, ryby. To co różni te akwaria od innych które widziałem, to możliwość nurkowania z rybami. Można zarówno pływać z rurką, w pełnym ekwipunku nurka, a także w strojach podobnych do używanych do prac podwodnych, czyli z hermetycznym kapturem zasianym powietrzem z powierzchni. Wokół pływają różne ryby, w tym wielkie płaszczki, a nawet małe rekiny. Nie korzystamy z tych atrakcji, ale jeśli ktoś się przygotuje i ma dość czasu, zapewne warto. W innym akwarium śledzimy pokaz karmienia rekinów, tym razem już dużych. Widowisko gromadzi mnóstwo gapiów, ale mnie jakoś za bardzo nie zaciekawiło.
Wychodzimy z ładowni wraku z powrotem na powierzchnię i udajemy się do delfinarium. Pokaz trwa około 25 minut, ale zupełnie nie wali z nóg. Składa się przede wszystkim ze skoków grup delfinów. Nie ma żadnych specjalnych pokazów z treserami. W San Diego widziałem zupełnie inne i znacznie ciekawsze pokazy. Bardzo możliwe, że jest to spowodowane działaniami obrońców zwierząt. Delfiny mają robić tylko to co robią w naturze, czyli skakać. Wszelkie inne zabawy są dla nich nienaturalne i nie powinny być wykorzystywane w pokazach. Po pokazach delfinów zwiedzamy jeszcze zagrodę pingwinów, ale jest malutka i nic specjalnie ciekawego nie widać.
Jest już po siedemnastej i w silnym i chłodnym wietrze od morza, spacerujemy promenadą nad morzem w kierunku hotelu. Po drodze widzimy dziwne zbiegowiska na plaży. Tłumy ludności ze skrzynkami i reklamówkami tłoczy się wokół kilku samochodów ze specjalnymi bagażnikami na dachach. Na razie znaczenie tej sceny nie jest dla nas jasne. Arek także nic nie mówi. Po drodze mijamy miejscową ludność stojącą przy promenadzie oferująca sardynki ze skrzynek. Dochodzimy do wniosku, że zapewne ma to coś wspólnego ze scenami z plaży, ale ciągle nie do końca wiemy o co chodzi.
Po kilkunastu minutach, porządnie przewiani docieramy do naszego hotelu Garden Court (są tam dwa, ten był przy South Beach), wspaniale położnego tuż przy promenadzie nad miejskim basenem. Z wysokości ósmego piętra, a w sumie są 23, roztacza się wspaniały widok na zatokę i na redę portu, gdzie cumuje kilkanaście wielkich jednostek. Durban jest jednym z największych portów Afryki i to zdecydowanie widać. Czas na chwilę odpoczynku przed kolacją i doprowadzenie się do stanu używalności po podróży. Kolacja w hotelu, smaczna, ale raczej bez historii.
Warto pamiętać o tym, że w wypadku grup, obsługa jest nieco inna niż ta do której jesteśmy przyzwyczajeni. Otóż zawsze na początku kolacji pojawia się osobny kelner lub kelnerka, zajmująca się wyłącznie napojami. Jak się okazało kilkukrotnie, zamówienie czegoś do picia nie gwarantuje jeszcze że się to otrzyma. Ponieważ większość kelnerów jest czarnoskóra, zdarza im się wiele zapominać. Bywa to czasami dość uciążliwe. Zresztą w wielu wypadkach widać, że ludność miejscowa żyje w nieco innej czasoprzestrzeni. Chyba to, że jesteśmy już w drugim tygodniu pobytu powoduje, że zaczynam rozumieć lepiej nastawienie białych do kolorowych w tym kraju. Dopiero po zamówieniu picia można udać się do bufetu. Rzeczywiście zamówienie później czegoś do picia nie jest już proste. Inaczej jest w wypadku indywidualnych wizyt, wtedy zamawianie odbywa się normalnie, czyli jest jeden kelner dla danego stolika i on zajmuje się wszystkim, donosząc także usłużnie napoje. W restauracjach akceptowane są bez problemu karty kredytowe. Zwyczaj wymaga zostawienia 10% napiwku do ceny potraw i napojów.
Wreszcie możemy się porządnie wyspać. Pomni ostrzeżeń Arka nie ryzykujemy wieczornych wypadów na miasto, choć piękny bulwar kusi aby po nim pospacerować.