Wracam do hotelu na śniadanie, a potem wyruszamy w czeluści groźnego czarnego miasta. Pomni ostrzeżeń Arka mamy duszę na ramieniu, ale jednak stwierdzamy, że trzeba zaryzykować. Głupio być tak daleko i ominąć okazję zwiedzenia miasta. Naszym celem jest hinduski targ Victoria Street Market, położony spory kawałem w głąb miasta. Idziemy w czwórkę wraz z małżeństwem poznanym podczas wycieczki. Na początku rzeczywiście czujemy się bardzo nieswojo. Pierwsze ulice za hotelem są prawie puste. Mało co jeździ, tylko w bramach siedzą grupy kolorowych patrzących uważnie na każdy nasz krok. Jest dziwnie. Idąc szybkim krokiem i rozglądając się uważnie dokoła docieramy do centrum, czyli do okolic ratusza. Tu jest już inaczej. Tłumu kolorowych, głównie młodzieży szkolnej najwyraźniej zwiedzających Durban w ramach zorganizowanych wycieczek. Białych raczej nie widać. Robię kilka zdjęć, ale starsza kolorowa młodzież reaguje dość nieprzychylnie na obiektyw. Cały czas nie opuszcza nas wrażenie obcości, ale postanawiamy iść dalej w kierunku targu. W pewnym momencie podchodzi do nas starsza biała pani i nienagannym angielskim nawiązuje krótką rozmowę. Nie jest to pierwszy razy, gdy miejscowi biali bardzo pozytywnie odnoszą się do nas i sami nawiązują rozmowę. Na koniec krótkiej pogawędki, pani radzi mi abym uważał na swój aparat, ponieważ nie jest bezpiecznie…
Na ulicach mnóstwo czarnych. Stragany z owocami i różnymi drobiazgami powodują, że miejsca na chodniku jest mało i musimy przeciskać się wśród kolorowych. Mimo to moje poczucie obcości maleje. Oswajam się z tym tłumem, tym bardziej że nie widać tutaj żadnych oznak wrogości. Mimo to aparat trzymam raczej w plecaku niż w ręku. W pewnym momencie jakaś hinduska pyta nas, czy się zgubiliśmy i czy może nam jakoś pomóc. Rzeczywiście jak okiem sięgnąć nie ma innych białych na ulicy.
Po kolejnych kilkunastu minutach docieramy do celu naszej wędrówki, czyli do hinduskiego targu. Są to dwa osobne budynki. Jeden piętrowy z urokliwym patio pośrodku. W nim handluje się przede wszystkim rękodziełem i wszelkiego rodzaju dobrami trwałymi. Rzeczywiście zdecydowana większość sprzedawców to hindusi. Wyroby są ładne i w niezłym gatunku, a ceny rozsądne. W końcu także widać trochę białych twarzy. Widać że niektóre wycieczki tu trafiają. Szukam z niecierpliwością stoisk z przyprawami. Można je wyczuć z większej odległości. Aromat egzotycznych przypraw, głównie curry jest powalający. Bez problemu pozwalają robić zdjęcia więc czym prędzej korzystam z okazji. W tym czasie reszta naszej małej wycieczki się gubi. Co prawda oni twierdzą, że to ja się zgubiłem, ale ja zostałem tam gdzie byłem. Pomimo tego, że hala nie jest duża, szukamy się kilka minut. W końcu udaje się odnaleźć i z uczuciem ulgi ruszamy dalej na zwiedzanie. Przechodzimy do drugiej hali, która okazuje się znacznie ciekawsza, czy może lepiej powiedzieć, bardziej oryginalna. W niej handluje się rybami i mięsem. Zapach, hmmmmm raczej smród zwala z nóg. Ryb już za wiele nie ma, jest wczesne popołudnie, ale zapach pozostał. Na stoiskach mięsnych dumnie piętrzą się odcięte baranie głowy. Wysunięte sine języki wyglądają po prostu upiornie. Na hakach wiszą wnętrzności, serca, płuca, jelita … Niesamowite wrażenie. Chętnie pozują do zdjęć i najwyraźniej dobrze się bawią widząc nas na swoim terenie. Mimo to po kilku minutach uciekamy stamtąd. Mam wrażenie, że smród przylepił się do mnie. Ale to tylko wrażenie.
Robimy zdjęcia meczetu i zmierzamy na skróty do hotelu. Droga z powrotem nad morze przebiega bez zakłóceń, ale im bliżej plaży tym nasze nogi poruszają się lżej i szybciej. Ciekawe dlaczego….
W końcu docieramy szczęśliwie do hotelu. Cóż, nam się nic nie stało, ale nie jest to gwarancją, że nic złego stać się nie może. Mimo tego, że nadal uważam ostrzeżenia Arka za mocno przesadzone, to ostrożność jest tutaj ważna i z pewnością wycieczki poza strefę nadmorską każdy musi podejmować na własne ryzyko świadom ewentualnych problemów.