Następnego dnia, w niedzielę, mamy w planie pierwsze spotkanie z dzikimi zwierzętami na farmie-safari w okolicy Dżoburga. Nareszcie coś po co tu przyjechałem.
Wcześniej jedziemy do kopalni złota. Okazuje się, że kopalnia złota jest „byłą” kopalnią przerobioną na park rozrywki, takie typowe wesołe miasteczko. Podobno nawet część zatrudnionych tu obecnie ludzi z obsługi jest byłymi górnikami, jako że tę kopalnię zamknięto pod koniec lat 70-tych ubiegłego wieku. Na początek pokaz wytopu złota i możliwość dotknięcia dwunastokilogramowej sztaby złota pilnowanej przez kilku ochroniarzy. Nie wiedziałem że sztaba jest taka zimna i tak śliska. Dziwne wrażenie. Potem zjazd pod ziemię na poziom 225m. Kopalnia wygląda zupełnie inaczej niż to co można sobie wyobrażać widząc górników wydobywających węgiel. Jest dość czysto, a tunele nie są szalowane. Jest dość szeroko i nie ma problemów z chodzeniem. Zwiedzanie trwa około 30 minut w chłodzie, co powoduje, że z radością wyjeżdżamy na powierzchnię do ciepłego słońca. Następne półtorej godziny spędzamy wałęsając się po terenie wśród rozbawionych grup szukających mocnych wrażeń na rollercoasterach i innych rozrywkach. Niestety nie starcza mi czasu aby dostać się na najciekawszą jazdę, czyli na Anakondę. Kolejka jest za długa…
Po zebraniu się grupy, a jak na razie grupa spisuje się rewelacyjnie i nikt się nie spóźnia, jedziemy na spotkanie z antylopami i żyrafami.
Podróż trwa około godziny i w tym czasie wyjeżdżamy spory kawałek za Dżoburg. Mijamy po drodze ładne przedmieścia, zamieszkane zapewne głównie przez białych.
Farma – safari jest sporym terenem położonych wokół sztucznego zbiornika wodnego, na którym znajduje się hotel i wioska murzyńska. Arek uprzedza nas po drodze aby trzymać się z daleka, co najmniej kilka metrów od zwierząt, jako że zebra czy żyrafa potrafią porządnie kopnąć czy ugryźć. To jednak dzikie zwierzęta i tyle. To że spacerują sobie swobodnie pomiędzy bungalowami i basenem hotelowym, nie oznacza że przestały być dzikie.
Na początek mocne wrażenie, jako że zaraz po wyjściu z autokaru podchodzi do nas bardzo blisko spora żyrafa, no może na 4-5 metrów. Moim zdaniem, pomimo wszechobecnych tabliczek zabraniających karmienia zwierząt, jest to jednak przyjętym zwyczajem, i żyrafa postanowiła sprawdzić czy i co ewentualnie może znajdować się w naszych kieszeniach. Pomni ostrzeżeń Arka nie udajemy myśliwych, tylko chyłkiem przemykamy się w kierunku wioski murzyńskiej, gdzie będzie przedstawienie. Byłem pełen złych przeczuć, jako że takie przedstawienia to zwykle dość podła ‘turystyczna cepelia’. Tak było zarówno na Nowej Zelandii czy w Peru. Tym razem jest jednak inaczej. Mimo że przedstawienie trwa dwie godziny z krótką przerwą, oglądamy go z zainteresowaniem. Kilkunastoosobowa grupa murzynów naprawdę wkłada w przedstawienie mnóstwo energii i umiejętności. Taniec przyciąga wzrok, a specyficzna uroda murzynek jest dodatkowym elementem tego widowiska. Tańczą i śpiewają demonstrując zwyczaje różnych plemion zamieszkujących RPA.
Po raz pierwszy mogę z czystym sumieniem polecić takie widowisko.
Po przedstawieniu zostaje nam godzina w pięknym niskim słońcu, którą można przeznaczyć na spacer w poszukiwaniu dzikich zwierząt. Rzeczywiście widać spacerujące impale, zebry i inne antylopy. Niestety nie chce nam się ukazać hipopotam zamieszkujący zbiornik wodny. Chyba śpi gdzieś zagrzebany w błocie. Szkoda. Udaje nam się podejść na kilka metrów do dwóch żyraf fantastycznie wkomponowanych w zarośla, które spożywają swoją kolacje. Dopiero w takim miejscu można docenić jak świetnie maskują się i wtapiają w otoczenie. Gdyby nie poruszały głowami, trudno by było je zauważyć nawet stojąc tuż obok nich. Mijając stadka antylop spacerujących pomiędzy domkami zmierzamy do autokaru. Zbiórka nad hotelowym basenem jest tematem do żartów z napisów wokół basenu, które niedwuznacznie nakazują ewentualnym użytkownikom basenu oddalenie się gdyby zebry chciały się z niego napić. Taki lokalny koloryt.
O czasie wyjeżdżamy z terenu safari. Jest jakiś smutek w żyrafie stojącej samotnie w odległym rogu terenu przed wysokim płotem, tęsknie patrzącej na drzewa rosnące kilkaset metrów dalej. To przypomina dokładnie gdzie jesteśmy…
Na koniec dnia jedziemy na kolację do restauracji dla mięsożerców. Miejsce jest rzeczywiście ciekawe. Wielka i piękna sala może pomieścić spokojnie kilkaset osób. Najważniejszą częścią jest ogromy grill na którym na żarem węgla drzewnego, na długich szpadach, pieką się różne rodzaje mięs z dzikich zwierząt. Kelnerzy chodzą z tymi szpadami i rożnami nakładając wedle woli klienta kawałki świeżutko zdjętego z rusztu, pachnącego mięsa. Próbujemy praktycznie wszystkiego co przedtem widzieliśmy na wybiegu. Rodzajów mięsa było kilkanaście, zarówno w postaci całej nogi, czy szynki, jak i w postaci kiełbasek i pulpetów. Warto wszystkiego spróbować wraz z piekielnie ostrymi sosami które stoją na obrotowych tacach. Ja na pierwszym miejscu stawiam przepyszną i soczystą wołowiną, a także mięso z impali. Smaczny jest także krokodyl, ale pełen chrząstek, więc jedzenie nie sprawia tak dużej przyjemności.
Na początku naszej wycieczki Arek uprzedzał, że jeśli ktoś chce schudnąć na tej wycieczce to nie będzie możliwe. Wiem już że miał rację.
Zmagając się z pełnym żołądkiem wracamy do hotelu aby przygotować się do bardzo wczesnego wstawania i podróży w kierunku Parku Krugera.