Po kolejnej godzinie w autokarze (około) docieramy na koniec tego świata. Słońce świeci i widzimy już cel naszej podróży. Ponieważ jak zwykle nie ma czasu, musimy wybierać, czy wspinamy się do latarni morskiej, czy schodzimy na plażę, gdzie tak naprawdę (podobno) jest właśnie TO miejsce. Wybieramy jednak latarnię. Droga jest prosta, asfaltowa i dość nudna. Podejście zajmuje około 20 minut. Po drodze mija nas stado pawianów wraz z małymi, co jest pretekstem do przerwy. Chyba są najedzone, bo spokojnie przechodzą koło nas ścigane trzaskiem migawek aparatów.
Widok spod latarni nieco zawodzi. Ale w końcu cóż można zobaczyć będąc na końcu stałego lądu? Prawie z czterech stron ocean… Nawet widać jakieś statki okrążające mozolnie przylądek. Chodzimy trochę wokół latarni, zaglądamy do okropnie drogiego sklepiku i powoli schodzimy na dół. To jest takie miejsce, gdzie nie ma wiele ciekawego, ale zdecydowanie warto tu być. To takie przypieczętowanie podróży. A poza tym, powinniśmy dziękować niebiosom za pogodę dzisiejszego dnia. Udało się wszystko.
Powoli wracamy do Kapsztadu na ostatni nocleg. Jeszcze po drodze kolacja, a przed nią zwiedzanie wybrzeża pingwinów. Wszystko mieści się w niewielkiej zatoce będącej jednocześnie bazą południowoafrykańskiej marynarki wojennej. Zresztą w trakcie dojazdu do zatoki widzimy w oddali na morzu okręt podwodny płynący w wynurzeniu. Niezbyt częsty widok.
Do rezerwatu docieramy na ostatnią chwilę. Jest 16:30 a zamykają o 17-tej. Okazuje się, że te pół godziny wystarcza aż nadto. Do przejścia jest około 150 m po drewnianych pomostach, podobnych do tych z Port Elisabeth. Wokół nas na piasku plaży wygrzewają się dziesiątki pingwinów. Są całkiem zabawne. Podobno przeprowadziły się na to wybrzeże z nieodległej wysepki na oceanie, ku rozpaczy lokalnych mieszkańców. Rozpacz jest spowodowana tym, że te niewielkie zwierzaki są obecnie chronione, a ponieważ plaża nie jest ogrodzona, znakomicie się czują w ogródka i basenach okolicznych domów, gdzie czynią spore szkody. A poza tym, co daje się wyraźnie odczuć, śmierdzą jak to dzikie zwierzęta.
Po pół godzinie grupa zbiera się i w całości ruszamy na ostatnią kolację w całkiem miłej restauracji. Pamiętam dzisiaj, że jedzenie było tam całkiem dobre, ale chyba nie aż na tyle, bo nie pamiętam już co to było.
Po posiłku, już w całkowitej ciemności wracamy przysypiając do Kapsztadu i spędzamy ostatnią noc w hotelu.