Autokar przedziera się przez wąskie uliczki przedmieść Cape Town i zmierzamy w kierunku wyspy fok, jednej z licznych w tej okolicy. Po około pół godzinie, jak zwykle szybko i sprawnie okrętujemy się na niewielki statek, żegnani widokiem płetwy ogonowej jednej z licznych fok pławiących się w morzu. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że foka ma nas w …. ale ja nie jestem aż tak złośliwy. Widzę jeszcze lądującego w wodzie kormorana którego udaje mi się złapać w obiektywie, a także niewielki prostokątne stworzenia – meduzy, które nieodparcie przypominają „kostko meduzy” które są odpowiedzialne za najwięcej wypadków śmiertelnych w oceanach. Nie wiem czy to są właśnie one, bo rozmiar nieco za duży w stosunku do tego co o nich słyszałem, ale wyglądają bardzo podobnie.
Ruszamy na spotkanie z fokami, a ponieważ wysepka, a raczej jak się okaże, duża skała z fokami leży już poza cichą zatoką, nastawiamy się psychicznie na niezłe bujanie. Rzeczywiście po wyjściu zza skał, stateczkiem zaczyna nieźle rzucać. Fale są duże i krótkie, co powoduje spore zamieszanie. Ale na szczęście nie płyniemy daleko. Nie to co Peru na wyspy Ballestas. Tam była prawie godzina w jedną stronę i to niewielką motorówką. Tu przynajmniej jest statek.
Widok skał oblężonych przez setki fok, omywanych przez wzburzone fale wynagradza niedogodności. Nawet nie czuć co wyprawia żołądek, bo widoki są świetne. Jak zwykle, robimy zdjęcia i powoli wracamy do portu mijając po drodze całe osiedla slumsów. Nie wygląda to dobrze, ale i tak lepiej niż to co widziałem w Limie czy w Tajlandii.
Na brzegu łapiemy poziom i rozdzielamy się. Część grupy wędruje na spotkanie handlowe, jakieś kamienie (pół)szlachetne, a my idziemy wzdłuż kolorowych straganów szukając jakichś drobnych pamiątek. Nawet udaje się kupić jakieś drobiazgi za niezbyt wygórowane ceny. Jest nieźle.
Szybka kawa czy herbata w niewielkiej knajpce i przemieszczamy się dalej na południe w kierunku Przylądka Dobrej Nadziei. Ciekawe czy pogoda będzie nam dalej dopisywała. Na razie jest bardzo dobrze.
Po drodze zwiedzamy jeszcze ogrody Kirstenbosch pięknie położone na zboczu góry. Na szczęści Arek wysadza nas przy górnym wejściu, więc do głównego położonego jakiś kilometr niżej idzie się dość spokojnie. W ogrodach wita nas niewielki wąż grzejący się na puzlach, ale nie wywołuje wielkiego wrażenia na miejscowych. Jest to spotkanie o tyle zabawne, że jakieś 10 min wcześniej, Arek podczas kolejnej „tyrady” zachwalającej życie w RPA, a szczególnie w tym rejonie, jako jedną z zalet podawał właśnie brak niemiłych stworzeń. Czasami życie bywa złośliwe.
Ale idziemy szerokimi zakosami alejek wśród pięknych kwiatów. Jest środek zimy, a tu już sporo kwitnie. Szkoda, że nie zobaczymy tych ogrodów w lecie. Musi być przepięknie. Jest środek dnia i ludzie piknikują na trawie chowając się w cieniu drzew i krzaków. Kocyki, owoce, napoje, … słowem balanga na całego.
W tej sielskiej atmosferze dochodzimy do głównego wejścia gdzie czeka nas niemiła niespodzianka. Otóż atrakcją miał być sklep z bardzo ciekawymi wyrobami rękodzieła. Niestety jest remanent. Czujemy się jak w Misiu. Jednak nie pamiętam już od dawna sytuacji sklepu zamkniętego na czas remanentu. Szkoda.
Po krótkim odpoczynku wskakujemy w autokar i ruszamy na najbardziej południowy kraniec kontynentu. Pogoda na szczęście cały czas sprzyja. Jedziemy krętą szosą nad brzegiem morza podziwiając spore fale z końskimi grzywami i bardzo ładne domy położone tuż nad oceanem. Wygląda to trochę jak w Malibu, albo w Santa Barbara. Zresztą morze tak samo zimne. Słońce ciągle jest naszym sprzymierzeńcem i jest nadzieja, że na przylądku zobaczymy coś więcej niż mgłę i chmury, co podobno zdarza się nader często.