Krótki pobyt w hotelu i ponownie, tym razem już w dwójkę wyruszamy na plażę, tym razem w kierunku południowy. Mam szczęście, niedaleko naszego hotelu na plaży trafiamy na kolejny połów ryb. Okazuje się, że te połowy prowadzone przez co najmniej trzy ekipy prowadzone są przez cały dzień. Tym razem obserwujemy drugi etap, czyli wyciąganie sieci z wody. Zgodnie z podstawową zasadą reportażu która mówi, „jeśli nie zrobiłeś dobrego zdjęcia, to znaczy że nie byłeś dość blisko, pcham się w sam środek walki z rybami. Wszyscy traktują mnie bardzo pozytywnie, nikt się nie krzywi, niektórzy wręcz pozują do zdjęć. Cały proces ma w sobie coś z pikniku, święta, fiesty, nie wiem czego jeszcze. Wśród ciągnących liny sieci z wody są nawet białe dzieci w towarzystwie swoich rodziców. W końcu nadzorujący Burowie zaprzęgają do pracy silnik samochodu i po jakichś piętnastu minutach wielka, pękata sieć pełna trzepoczących się sardynek ląduje na plaży ubezpieczana przed spłynięciem do morza przez dwóch kolorowych z potężnymi drągami w rękach. Niesamowite widowisko. W czasie robienia zdjęć od strony morza, spora fala prawie całego mnie moczy. Cudem ratuję aparat, i dalej robię zdjęcia nie przejmując się dalszym zamoczeniem. To już nie ma znaczenia.
Proces wyciągania ryb z sieci jest fascynujący. Równie niesamowite jest obserwowanie kilkudziesięciu czy może kilkuset kolorowych z wiaderkami oczekujących na cokolwiek co wypadnie z sieci. Ciekaw jestem w jaki sposób uda się zapobiec rozkradnięciu ryb przez zgromadzony tłum. Wszystko jest oczywiście znakomicie przemyślane. Rozwiązana sieć, podparta dragami, tworzy coś w rodzaju tunelu, którym wynoszone są do samochodów skrzynki pełne ryb. Zdarza się, że ktoś próbuje coś podebrać, ale panuje nad wszystkim potężnie zbudowany Bur, który doskonale widzi co się dzieje. Kapitalne.
W czasie fotografowania podchodzi do mnie niewysoki hindus, który ściszonym głosem informuje mnie, że jakiś dobrze ubrany kolorowy gość w białej koszuli jest kieszonkowcem i bacznie mnie obserwuje. Ponieważ nie wiem, kto jest kim, i czy sam dobroczyńca nie jest w grupie złodziei, postanawiam bardziej uważać na to co się dzieje i działam dalej. Żona z daleka kontroluje sytuację obserwując ruchy biało ubranego jegomościa.
Przy okazji obserwuję jeszcze finał połowu na wędkę, gdzie biały walczy ze sporą płaszczką, którą w końcu wyciąga na brzeg plaży. Zwierzę jest spore i nie chciałbym go spotkać w wodzie, pomimo tego , ze nie wiem czy jest niebezpieczne.
W końcu doszczętnie przemoczony postanawiam skończyć sesję, tym bardziej, że słona woda jednak dostała się gdzieś do aparatu, który ku mojemu przerażeniu, zaczyna wyświetlać komunikaty o błędach. Na szczęście po wyłączeniu i włączeniu działa nadal. Mam nadzieję, że będzie działał do końca.
Udajemy się do hotelu na małe przebranie i raz jeszcze ruszamy w dół plaży w kierunku portu. Dochodzimy aż do jednego z falochronów zabezpieczających wejście do portu. Niestety jest już dość późno i raczej nie możemy liczyć na to, że jakiś gigant będzie wchodził do portu bądź go opuszczał. Na ostrych Kamolach lekko kaleczę sobie stopę i wracamy do hotelu mijając piękne nowo wybudowane apartamentowce dla lepiej sytuowanych. Nie jestem fanem mieszkania w takich blokach, ale mieć taaaaaki widok na zatokę i wejście do portu… Tablice wskazują że są jeszcze mieszkania do kupienia. Mimo to nie podchodzimy to tematu J
Po dniu pełnym wrażeń wracamy do hotelu szykując się do nocnego wstawania. Niestety musimy wstać przed czwartą, ponieważ o 6:50 mamy lot lokalnymi tanimi liniami z Durbanu do Port Elizabeth, zwanego tutaj po prostu PE. Start z Durbanu dostarcza pięknych wrażeń. Na redzie portu widać z góry kilkanaście ogromnych statków oczekujących na swoją kolej.
Lecimy około półtorej godziny nad wybrzeżem bez większych wrażeń. Miejsca w samolocie jest koszmarnie mało. Serwis w postaci kawy i herbaty jest płatny po 10 randów (około 4,5 złotego), o czym Arek nie uprzedza, więc kilka osób jest niemile zdziwionych.