Trzecie pod względem wielkości jezioro w Walii, na mapie prezentowało się niemal jak małe morze! Dlatego je wybraliśmy. W rzeczywistości, przy dobrym zamachu, pewnie dałoby się trafić kamieniem owcę na drugim brzegu. Albo - co zważywszy na rozmiary, byłoby jeszcze prostsze - elektrownię atomową. Tak, tak. Najprawdziwszą elektrownię atomową w środku parku narodowego.
Tu dopadły nas znaczne rozbieżności zdań. Skowron i Krzysiek byli wyraźnie zdegustowani szramą na krajobrazie. Reszcie zaś, do głowy przychodziły skojarzenia z filmami sci-fi: bazy pionierów na dalekich, dzikich planetach, "Gwiezdne Wojny", "Avatar" i takie tam... Kompromisowo, już po zmroku, umówiliśmy się, że to po prostu niezbyt urodziwy zamek, jakich w Północnej Walii mnóstwo. Inna sprawa, że widoki górskich szczytów odbijających się w tafli Llyn Trawsfynydd bez dwóch betonowych klocków, raczej niewiele by stracił.
Ale chyba trochę za późno na takie rozważania. Dosłownie i w przenośni. Lepiej zająć się czymś pożytecznym. Część załogi jedzie po zaopatrzenie, część zostaje i rozbija namioty. Pierwsze zadanie okazało się niełatwe: za kilkoma browarami i jakąś kolacją, chłopaki zjeździli spory kawałek Walii - wrócili po półtorej godzinie. Druga misja okazała się zbędna: na noc tak się rozpadało, że zdecydowaliśmy się spać w samochodach. Wystarczająco przemokliśmy siedząc w sztormiakach przy ognisku...
Za to poranek przywitał nas, może jeszcze trochę nieśmiałym, ale jakże upragnionym słońcem.