Kolejny dzień rozpoczęliśmy od przejazdu metrem do ikony Barcelony czyli świątyni Sagrada Familia. Warto kupić od razu 2-3 dniowy karnet na przejazdy wszystkimi środkami transportu publicznego, za jeden dzień wychodzi ok. 5 euro. Po wyjściu ze stacji metra ujrzeliśmy olbrzymią kolejkę, chyba z tysiąca osób, do wejścia, ale nam wystarczyło podziwianie sławnej bazyliki z zewnątrz. To szalone, nieukończone dzieło Gaudiego, któremu poświęcił długie lata swojego życia. Co ciekawe stracił on na tym swój cały majątek, bo koszty budowy przekroczyły możliwości miasta i sponsorów.
Genialny artysta zmarł nierozpoznany w szpitalu wskutek ran odniesionych po wpadnięciu pod omnibus. Przez ostatnie 15 lat swego życia zdążył ukończyć jedynie jedną z czterech fasad. Według jego założeń, całość ma stanowić jeden, skomplikowany organizm i ze względu na drobiazgową robotę przy każdej rzeźbie oraz masie detali, jej ukończenie planowane jest dopiero gdzieś przed rokiem 2030. Obecnie podziwianie bazyliki psują rusztowania i dźwigi oraz oczywiście tłumy kręcących się wokół turystów.
Nasz następny przystanek metra Vallcarca miał być przy Parku Guell, ale od stacji trzeba się trochę przespacerować w dół ulicy, a potem w lewo w kierunku ruchomych schodów na wzgórze, z którego rozpościerają się wspaniałe widoki na miasto. Doskonale widać stamtąd między innymi Torre Agbar czyli barcelońskie cygaro, bazylikę Sagrada Familia, katedrę La Seu, port Vell, dwie wieże w porcie Olimpic i wzgórze Tibidabo.
Spacerując alejkami przez park, zaprojektowany przez Gaudiego oczywiście, szukaliśmy słynnego jaszczura z mozaiki, który jest częstym motywem barcelońskich gadżetów spotykanych na każdym kroku. Dotarliśmy w końcu na plac, na którym trwała zabawa, pokazy flamenco, koncerty i popisy artystów sztuk wszelakich. Patrząc w dół z tarasu dostrzegliśmy tłum ludzi wokół poszukiwanej przez nas jaszczurzej rzeźby. Nawet nie było jak zrobić sobie standardowej fotki ze sławnym gadem, bo był oblegany przez zbitą masę turystów. Musieliśmy się stąd ewakuować, bo nie przepadamy za ściskiem, poszturchiwaniami i kręceniem się w kółko. Niestety do najbliższej stacji metra Lesseps było z 1,5 kilometra, co w 30 stopniowym upale nie jest zbyt przyjemną przechadzką.
Najwyższy czas poznać barcelońskie plaże, dlatego jechaliśmy do dzielnicy Barceloneta, gdzie można wypocząć nad morzem i zjeść wyszukany obiad z owoców morza w licznych, tamtejszych restauracyjkach. Plaża jest ładna i szeroka, piasek drobny, ale za to okropne kamenie już przy samym wejściu do morza. Przenieśliśmy się bardziej na lewo na widoczny cypel, na wprost którego w morzu były kamienne falochrony. Tu była mniejsza fala i piaszczyste dno, co pozwalało na spokojniejszą i bezpieczniejszą kąpiel.
Po plażowaniu wstąpiliśmy na obiad do jednej z restauracji oferujących danie dnia za 15 euro, co jest okazyjną ofertą, bo otrzymujemy za to dwa dania z menu i dodatkowo do wyboru wino, piwo albo lody. My wzięliśmy między innymi Paella de marisco (owoce morza zapiekane z ryżem), spaghetti bolonese i białe wino. Niestety sangria była tylko za dodatkową opłatą, ale nie mogliśmy sobie jej odmówić. Jak się okazało na rachunku za mały kufel trzeba było zapłacić tam aż 16,5 euro. I tak to się wszystko wyrównuje.
Planowaliśmy jeszcze tego dnia wybrać się kolejką linową na wzgórze Mont Juic, ale odwołali kursy ze względu na silny wiatr. Zamiast tego pojechaliśmy na Plac Espanya na widowisko w stylu „światło i dźwięk” w wykonaniu Magicznej Fontanny przed pałacem, w którym mieści się Muzeum Współczesnej Sztuki Katalońskiej. Mimo tłumów ludzi show, które zaczyna się o 21.00 jest niesamowite i godne polecenia każdemu. Jak dla nas to numer 1 w Barcelonie. Tańcząca fontanna zanurzona w ferii barw przy dźwiękach odpowiednio dobranej muzyki to niezapomniane doznania. Nieziemskiego uroku temu miejscu dodają hiszpańskie schody do pałacu i znajdujące się przed nim liczne podświetlane kaskady.