Trzeciego dnia mieliśmy się wybrać autobusem do Andory, ale zauroczeni Barceloną postanowiliśmy zmienić plany i spędzić w mieście kolejny dzień. Najpierw wybraliśmy się z córką do zoo, gdzie można oglądać między innymi rzadko pokazywane mrówkojady oraz show z delfinami. Ogród zoologiczny mieści się w Parku de la Ciutadela, tuż obok katalońskiego parlamentu. Podobno były plany przeniesienia zwierząt w inne miejsce, by się źle nie kojarzyły z sąsiadującymi z nimi parlamentarzystami. Drugim argumentem za przeprowadzką zoo miał być nieprzyjemny zapach roztaczający się po parku, który wciskał się też do parlamentarnych sal. Jak zdołaliśmy się osobiście przekonać, zoo jak na razie jest tam gdzie było, a nawet widać nowe nabytki, jak wcześniej wymienione mrówkojady.
W Parku de la Ciutadela znajduje się też staw, po którym można popływać łódkami oglądając przy tym kolorowe kaczki i żółwie wodne wystawiające na powierzchnie swoje główki. Nieopodal stawu stoi posąg mamuta naturalnych rozmiarów, piękna fontanna tzw. Cascade, a w północnej części Muzeum Historii Naturalnej i Łuk Triumfalny.
Resztę dnia spędziliśmy ponownie w dzielnicy Barceloneta, gdzie znów w jednej z restauracyjek zamówiliśmy zestawy obiadowe z menu dnia. Tym razem jedliśmy niezłe ryby i małże oraz piliśmy całkiem przyzwoite piwo. Po smacznym posiłku udaliśmy się na wieczorny spacer po Rambli, oglądając między innymi Pałac Guell autorstwa Gaudiego i odwiedzając galerię jakiegoś współczesnego artysty żerującego na dorobku innego hiszpańskiego geniusza – Salvadora Dalego.
Zajrzeliśmy też na piękny Plac Reial, gdzie pod arkadami znajduje się mnóstwo kafejek, a do jednej z nich stała nawet kolejka kilkunastu osób czekających na wolne miejsca. Na placu miłe światło dają latarnie zaprojektowane rzecz jasna przez Gaudiego. Podziwialiśmy też tam pokazy akrobatyczne młodych Katalończyków, którzy tworzyli żywe piramidy, co jest ich regionalną tradycją.
Co ciekawe, Barcelona ogłosiła się pierwszym hiszpańskim miastem bez corridy, choć znajduje się tu wielki stadion dla torreadorów, który obecnie wykorzystywany jest chyba do innych celów. Tu warto też wyjaśnić, że Katalończycy uważają się za odrębną nację i mają swoją silną tożsamość narodową. Na każdym kroku wszystkie napisy są w języku katalońskim i kastylijskim (hiszpańskim) oraz często też po angielsku. Stąd też hiszpańska tradycja walk byków jest im raczej obca. Swoją drogą podobno nawet nazywanie mieszkańca Barcelony Hiszpanem jest dzisiaj dla niego obrazą, choć nie próbowaliśmy się o tym przekonać osobiście.
Czwartego dnia ograniczyliśmy się do wyspania, archiwizacji zdjęć, zrobienia niezbędnych zakupów, w tym przesmacznych owoców i rogalików (croissantów) oraz szykowania do wyjazdu. Droga do Reus biegnie wzdłuż morza, więc widoki są bardzo ładne. Zwłaszcza te małe nadmorskie wioski i miasteczka z domami o pomarańczowych dachówkach prezentują się w pełnym słońcu niesamowicie pięknie.
Na lotnisku w Reus musimy czekać 3 godziny, bo innego autobusu na nasz wylot nie było z Barcelony. Na dodatek samolot jest opóźniony o prawie godzinę. Zamawiamy do jedzenia zestawy w barku, o dziwo, w przystępnych cenach w stosunku do tych z Barcelony. Stojąc w kolejce do odprawy, panie z obsługi sprawdzają nam karty pokładowe nie przy swoich stolikach, tylko podchodząc do nas od końca kolejki. To coś nowego, jakiś hiszpański zwyczaj może. Kolejny raz stwierdziliśmy, że od tej pory jak nas coś będzie dziwić, to zamiast standardowego określenia „po chińsku”, będziemy mówić „po hiszpańsku”.
W mieście Kraka wita nas wieczorny chłód i mrzawka. Wszyscy Hiszpanie, którzy przyjechali razem z nami od razu się wzdrygnęli, jakby nieco zaskoczeni taką temperaturą i przyodziali się w kurtki i polary. Widać, że nie za bardzo podobała im się wizja spaceru w deszczu po królewskim Krakowie. My w Barcelonie, przynajmniej z pogodą nie mieliśmy żadnych problemów.