Podróż Australia - z wizytą w koalkowie - Słodkie Alice



2007-10-31
No i jesteśmy w Czerwonym Centrum. Ufff.

Dziś rano spakowaliśmy się, wsiedliśmy w taksówkę i ruszyliśmy w kierunku lotniska. Po drodze pogawędziliśmy z miłym (wiadomo) taksówkarzem i dowiedzieliśmy się, że ktoś z jego rodziny walczył w Europie podczas II wojny światowej i że gość wybiera się do Europy w przyszłym roku. Oczywiście zachęcaliśmy do odwiedzenia Polski (kolejny Australijczyk, który z polskich miast znał tylko Kraków...). Pożegnaliśmy się w miłej atmosferze ogólnego zrozumienia i zapakowaliśmy się do samolotu.

Nawet  nie  zauważyliśmy,  kiedy krajobraz pod nami  zaczął się zmieniać.  Nagle zobaczyliśmy, że przelatujemy nad pustymi korytami rzek i czerwoną ziemią. Mieliśmy ochotę wlepić nos w szybę i tak już zostać zwłaszcza, że niebo także było prześliczne. W Alice Springs przywitała nas cisza i spokój. Z samolotu do terminalu przeszliśmy się spacerkiem, takim samym przewędrowaliśmy przez niemal pusty hol lotniska, odebraliśmy bagaż i wyszliśmy na zewnątrz. A tam - CZERWONA ZIEMIA! Już nie taka, jaką wcześniej widzieliśmy w Queensland, tylko wręcz ruda, neonowa. Po pewnym czasie przywykliśmy, ale w tamtej chwili było to dla nas tak niesamowite, jakbyśmy zobaczyli UFO. Bus z hostelu (Toddy's) spóźnił się dość mocno, ale wynagrodziła nam to jazda z Jill - twardą babką z outbacku. Pewną ręką prowadziła busa z przyczepą, po drodze nie zamykając buzi. O wszystkim opowiadała - jak tęsknią za deszczem, gdzie zjeść, gdzie nie łazić po zmroku, a gdzie właśnie łazić ;)

Hostel, zachwalany jako "10 minut piechotką do centrum" nie jest aż tak blisko deptaka. Wędrowaliśmy do centrum dobre 20 minut, a nie był to wolny spacerek. Hostele Melanka czy Annie's Place są znacznie bliżej cywilizacji, ale przy dobrej pogodzie to nawet i odległość z Toddy'ego nie była problemem. Kolejnym szokiem było nagłe nagromadzenie Aborygenów w zasięgu wzroku. Tak jak w Brisbane czy Cairns widzieliśmy może jednego, tak tutaj jak spod ziemi - młodzi, starzy, wyżsi, niżsi, kobiety, faceci, dzieci, dziadkowie, po prostu wszyscy! Oj, jak się cieszyłam! W Alice Springs większość mieszkańców to Aborygeni. Część z nich nie pracuje - z jednej strony Aborygenowi ciężej jest znaleźć płatną pracę, z drugiej - mam wrażenie, że oni kulturowo nie są nastawieni na pracę "nine to five". Być może z tego wynikają stereotypy - że Aborygen nie jest tak dobrym pracownikiem, jak biały człowiek. Jak w przypadku każdego stereotypu, pewnie jest w sporej części nieprawdą. Faktem jest to, że w Alice widzieliśmy bardzo dużo patroli. Mówi się, że rdzenna ludność dużo pije (swoją drogą, kto ich tego nauczył?) i że trzeba pilnować porządku. Rzeczywiście, widzieliśmy mało ciekawie wyglądających Aborygenów, ale pamiętam, że w parku Uluru poznaliśmy także ludzi całkowicie oddanych swej pracy i ją bardzo lubiących. Może więc trochę problemu tkwi w tym, by Aborygenowi nie narzucać każdej pracy, tylko tę związaną z jego korzeniami, kulturą, przekonaniami i przyzwyczajeniami? Z drugiej strony, ktoś musi jeździć w Alice na śmieciarce, sprzedawać w sklepie czy leczyć ludzi. Wracając do opowieści, wskoczyliśmy do biura firmy, z którą następnego dnia ruszamy w dziki busz. Załatwiliśmy formalności, umówiliśmy się rano na godzinę, o której cywilizacja śpi, wychodzimy, a tu na futrynie kolega pająk. I znowu powtórzyła się sytuacja z przystanku pod Airlie Beach - my z nosem przy futrynie: czy ten ppppaajjjjąąąkkk jest jadowity? Pani zza biurka: eeeee, chyba nie :)

Wychodzi na to, że jutro o 6 rano mamy być zwarci i gotowi na nową przygodę. Czemu tyle fajnych przygód zaczyna się w porze snu misia koali?
  • Centrum Alice Springs
  • W drodze do Alice Springs
  • W drodze do Alice Springs
  • Alice Springs - rzeźba aborygeńska