Wstajemy o nieludzkiej porze. Podwójnie nieludzkiej, bo zapomnieliśmy przestawić zegarki, i wstaliśmy godzinę za wcześnie. I tak się trzeba cieszyć, że nie godzinę za późno. Co tam, trzeba być twardym, jak się przebywa w tak niegościnnej części Australii. Zjadamy śniadanie i czekamy w recepcji na busika, który zabierze nas w stronę przygody. Podjeżdża nieco zdezelowana toyota z przyczepką, napakowana już ludźmi. Na oko - wszyscy w naszym wieku. Pakujemy się do środka i ruszamy. Czy już wspomnieliśmy, że od rana PADA? Nasz przewodnik to Nathan, który jest rodowitym Aussie i gada równie niewyraźnie, jak rodowity Aussie. Cały dzień zajmie nam, by zacząć go choć trochę rozumieć :) Jak sam przyznaje, jego słownik jest dość ubogi i zawiera dużo słów na "F" i "S". Zapoznajemy się powoli z resztą towarzyszy niedoli - autobus jest dość niewygodny, mało miejsca.
Wyjeżdżamy z Alice, cały czas pada. Oczywiście lokalni się cieszą, bo to pierwszy deszcz od paru miesięcy - kangury znowu zaczną się rozmnażać, w niektórych rzekach popłynie woda, będzie szansa napełnić zbiorniki na deszczówkę. Nam jednak nieco mniej do śmiechu - gdzie jak gdzie, ale w tym miejscu się deszczu nie spodziewaliśmy (99% zdjęć z Red Centre, jakie widzieliśmy, to patelnia). Co tam jednak, damy radę. Droga prowadząca w stronę Uluru to Stuart Highway, która jest prosta jak drut i w sumie można nią przejechać kontynent w poprzek. Aby dojechać do Uluru, w pewnym miejscu z tej autostrady skręca się praktycznie pod kątem prostym w Lasseter Highway. Nie jest to zbyt skomplikowana trasa. Niedaleko za Alice drogę przecina nam... mała powódź. Rację ma Nathan mówiąc, że w tej części kraju to jak tylko coś się dzieje, to od razu plaga/klęska. Spadło trochę deszczu i od razu drogi zalane. Przejeżdżamy powoli i cieszymy się jak dzieci :) Przy okazji zauważamy miarki do pomiaru wysokości wody, które stoją w wielu miejscach po drodze. Niedługo potem Nathan zatrzymuje się na poboczu (które tu jest po prostu nieutwardzoną ziemią) i okazuje się, że utknęliśmy. Chyba z godzinę wykopujemy busa z błota, w końcu wyciąga nas przypadkowo przejeżdżająca terenówka. Inne auto tutaj to rzadkość. My robimy zdjęcia, oni robią zdjęcia...
Następny przystanek to farma wielbłądów. Tak tak, w Australii są wielbłądy i to luzem hasające po buszu! Kiedyś ktoś je sprowadził z Afganistanu jako świetne zwierzęta pociągowe i oczywiście rozmnożyły się na potęgę. Na farmie można za drobne przejechać się na wielbłądzie. Krzyś skwitował, że na wielbłądzie to w Egipcie pojeździ. Farma pełni też ważną funkcję giełdy informacji - w tych trudnych warunkach farmy (tu zwane stations) to miejsca, gdzie przejezdni mogą, a nawet powinni dopytywać się o warunki pogodowe i inne ciekawostki. Trzeba zdać się na pomoc drugiego człowieka, gdyż bez tego można bardzo łatwo zginąć. Nathan zapuszcza języka i okazuje się, że prawdopodobnie nici ze spaceru po Kings' Canyon, gdyż droga tam prowadząca jest zalana. W zamian idziemy tylko na krótki spacer po Katherine Creek i tu zapoznaję się z MUCHAMI. Muchy to coś, o czym można napisać osobno, bo w outbacku można je spotkać wszędzie. Szukając wilgoci, wciskają się do oczu, nosa, uszu, siadają całymi tabunami na ludziach i nie ma przed nimi ucieczki. My mocno polecamy zakup siateczki, którą zakłada się na kapelusz i przynajmniej do oczu nie włażą. Właśnie od much bierze swój początek słynne australijskie powitanie, czyli machnięcie dłonią przed oczami :) Aussie salute, mates :)
Z krótkimi przerwami, wciąż pada. Zasięgamy wieści na Kings Creek Station i okazuje się, że właściwie to nic już tego dnia nie zdziałamy. Jedziemy więc w busz, gdzie rozbijamy obóz przy starej, zniszczonej wiacie. Wszędzie kupy kangurów i wielbłądów, coś okropnego. Wszystkie śpiwory są przemoknięte, wszystkie swagi również. No właśnie, swag. To taki australijski wynalazek, powstał w czasach pionierskich, gdy ludzie dopiero odkrywali ten kraj i nosili swój dobytek na plecach. Swag to taki ni to śpiwór, ni to namiot - z brezentu. Po zwinięciu tworzy mniej lub bardziej zgrabną rolkę, którą można sobie przywiązać do plecaka. Kiedyś ludzi wędrujących po kraju i np. strzygących owce za kasę nazywano swagmanami. Ładnie, prawda? Ten wynalazek będziemy zawsze przeklinać. Człowiek wskakuje w to (wewnątrz musi być jeszcze śpiwór) i zapina się CAŁY. Włącznie z małym pseudodaszkiem nad głową. Są tylko dwie małe szczelinki na oddychanie i delikwent czuje się w tym czymś jak w trumnie. Pomijając fakt, że ciągle miałam wrażenie, że zaraz do środka wlezie jakiś pająk, przez te szczelinki właśnie. Śpiwory podsuszyliśmy przy ognisku, zjedliśmy też jakiś posiłek, w którym rozróżniliśmy tylko dwa smaki: twardy i miękki. Ognisko było cenne także i z tego względu, że dopiero tu dowiedzieliśmy się, że z całego towarzystwa jedynie Nathan jest Australijczykiem. Reszta to Anglia, Finlandia, Austria, Kanada, Niemcy, Polska (my), Holandia i coś tam jeszcze. Pogadaliśmy trochę, wypiliśmy parę piwek i padliśmy.
Wyjeżdżamy z Alice, cały czas pada. Oczywiście lokalni się cieszą, bo to pierwszy deszcz od paru miesięcy - kangury znowu zaczną się rozmnażać, w niektórych rzekach popłynie woda, będzie szansa napełnić zbiorniki na deszczówkę. Nam jednak nieco mniej do śmiechu - gdzie jak gdzie, ale w tym miejscu się deszczu nie spodziewaliśmy (99% zdjęć z Red Centre, jakie widzieliśmy, to patelnia). Co tam jednak, damy radę. Droga prowadząca w stronę Uluru to Stuart Highway, która jest prosta jak drut i w sumie można nią przejechać kontynent w poprzek. Aby dojechać do Uluru, w pewnym miejscu z tej autostrady skręca się praktycznie pod kątem prostym w Lasseter Highway. Nie jest to zbyt skomplikowana trasa. Niedaleko za Alice drogę przecina nam... mała powódź. Rację ma Nathan mówiąc, że w tej części kraju to jak tylko coś się dzieje, to od razu plaga/klęska. Spadło trochę deszczu i od razu drogi zalane. Przejeżdżamy powoli i cieszymy się jak dzieci :) Przy okazji zauważamy miarki do pomiaru wysokości wody, które stoją w wielu miejscach po drodze. Niedługo potem Nathan zatrzymuje się na poboczu (które tu jest po prostu nieutwardzoną ziemią) i okazuje się, że utknęliśmy. Chyba z godzinę wykopujemy busa z błota, w końcu wyciąga nas przypadkowo przejeżdżająca terenówka. Inne auto tutaj to rzadkość. My robimy zdjęcia, oni robią zdjęcia...
Następny przystanek to farma wielbłądów. Tak tak, w Australii są wielbłądy i to luzem hasające po buszu! Kiedyś ktoś je sprowadził z Afganistanu jako świetne zwierzęta pociągowe i oczywiście rozmnożyły się na potęgę. Na farmie można za drobne przejechać się na wielbłądzie. Krzyś skwitował, że na wielbłądzie to w Egipcie pojeździ. Farma pełni też ważną funkcję giełdy informacji - w tych trudnych warunkach farmy (tu zwane stations) to miejsca, gdzie przejezdni mogą, a nawet powinni dopytywać się o warunki pogodowe i inne ciekawostki. Trzeba zdać się na pomoc drugiego człowieka, gdyż bez tego można bardzo łatwo zginąć. Nathan zapuszcza języka i okazuje się, że prawdopodobnie nici ze spaceru po Kings' Canyon, gdyż droga tam prowadząca jest zalana. W zamian idziemy tylko na krótki spacer po Katherine Creek i tu zapoznaję się z MUCHAMI. Muchy to coś, o czym można napisać osobno, bo w outbacku można je spotkać wszędzie. Szukając wilgoci, wciskają się do oczu, nosa, uszu, siadają całymi tabunami na ludziach i nie ma przed nimi ucieczki. My mocno polecamy zakup siateczki, którą zakłada się na kapelusz i przynajmniej do oczu nie włażą. Właśnie od much bierze swój początek słynne australijskie powitanie, czyli machnięcie dłonią przed oczami :) Aussie salute, mates :)
Z krótkimi przerwami, wciąż pada. Zasięgamy wieści na Kings Creek Station i okazuje się, że właściwie to nic już tego dnia nie zdziałamy. Jedziemy więc w busz, gdzie rozbijamy obóz przy starej, zniszczonej wiacie. Wszędzie kupy kangurów i wielbłądów, coś okropnego. Wszystkie śpiwory są przemoknięte, wszystkie swagi również. No właśnie, swag. To taki australijski wynalazek, powstał w czasach pionierskich, gdy ludzie dopiero odkrywali ten kraj i nosili swój dobytek na plecach. Swag to taki ni to śpiwór, ni to namiot - z brezentu. Po zwinięciu tworzy mniej lub bardziej zgrabną rolkę, którą można sobie przywiązać do plecaka. Kiedyś ludzi wędrujących po kraju i np. strzygących owce za kasę nazywano swagmanami. Ładnie, prawda? Ten wynalazek będziemy zawsze przeklinać. Człowiek wskakuje w to (wewnątrz musi być jeszcze śpiwór) i zapina się CAŁY. Włącznie z małym pseudodaszkiem nad głową. Są tylko dwie małe szczelinki na oddychanie i delikwent czuje się w tym czymś jak w trumnie. Pomijając fakt, że ciągle miałam wrażenie, że zaraz do środka wlezie jakiś pająk, przez te szczelinki właśnie. Śpiwory podsuszyliśmy przy ognisku, zjedliśmy też jakiś posiłek, w którym rozróżniliśmy tylko dwa smaki: twardy i miękki. Ognisko było cenne także i z tego względu, że dopiero tu dowiedzieliśmy się, że z całego towarzystwa jedynie Nathan jest Australijczykiem. Reszta to Anglia, Finlandia, Austria, Kanada, Niemcy, Polska (my), Holandia i coś tam jeszcze. Pogadaliśmy trochę, wypiliśmy parę piwek i padliśmy.