Chlip chlip
Dzisiaj żegnamy się z Club Croc (bo tak też inaczej zowie się Long Island Resort). Od rana polegiwaliśmy pod parasolem, wybraliśmy się też przy odpływie na obserwację małych ślimaczków. Cudowny widok: patrząc z plaży woda jest hen, hen daleko, a przed oczami ciągnie się pustynia, przeryta małymi strumyczkami, po której chodzą różne ptaki, szukając pożywienia (co nie jest trudne).
Po parogodzinnej przygodzie z piłką w basenie odpoczęliśmy na plaży. Pozbieraliśmy trochę muszelek, i tu uwaga! Już z polskiej perspektywy musimy Was ostrzec przed zbieraniem muszli oraz skamieniałych kawałków rafy z plaży. Australijscy celnicy nie mają z tym problemu, tak jak nie mają też z oficjalnymi, pamiątkowymi przedmiotami typu skórzane kapelusze. Ale polscy/unijni już mają. Nasze prawo zakazuje wwożenia do Polandii wszystkiego, co jest, było lub mogło być rafą czy większą muszlą. Bardzo mądrze, bo wiem, że turyści lubią niszczyć rafę i ją ZRYWAĆ (tfu tfu!). Ale czasem już przesadzają. Do nas doczepili się na lotnisku w Poznaniu. Niby standardowa kontrola, ale gdy wspomnieliśmy naiwnie, że mamy jakieś kamyczki i muszelki, od razu postawili uszy. Temat rozwiniemy w powrotnym wpisie, ale już teraz ostrzegamy, byście pięć(dziesiąt) razy się zastanowili, zanim coś przywieziecie z podróży.
Taka nas jeszcze refleksja dopadła - wszędzie nas o wiele bardziej sprawdzano przy wjeździe (także w Australii). Przy wyjeździe olewano...
W każdym razie wieczornym promem wróciliśmy do Airlie Beach, zalogowaliśmy się ponownie w Koala, po czym, o wspaniała Australio! obejrzeliśmy wielki pokaz fajerwerków, postawiony przez miasto Airlie Beach z okazji lokalnej uroczystości. Krzyś do dziś twierdzi że to na naszą cześć, z okazji powrotu i takie tam ...
Pokaz lepszy, niż większość wielkich oficjalnych w Polonii. Tylko nietoperze się bały, bo latały od drzewa do drzewa.
Dzisiaj żegnamy się z Club Croc (bo tak też inaczej zowie się Long Island Resort). Od rana polegiwaliśmy pod parasolem, wybraliśmy się też przy odpływie na obserwację małych ślimaczków. Cudowny widok: patrząc z plaży woda jest hen, hen daleko, a przed oczami ciągnie się pustynia, przeryta małymi strumyczkami, po której chodzą różne ptaki, szukając pożywienia (co nie jest trudne).
Po parogodzinnej przygodzie z piłką w basenie odpoczęliśmy na plaży. Pozbieraliśmy trochę muszelek, i tu uwaga! Już z polskiej perspektywy musimy Was ostrzec przed zbieraniem muszli oraz skamieniałych kawałków rafy z plaży. Australijscy celnicy nie mają z tym problemu, tak jak nie mają też z oficjalnymi, pamiątkowymi przedmiotami typu skórzane kapelusze. Ale polscy/unijni już mają. Nasze prawo zakazuje wwożenia do Polandii wszystkiego, co jest, było lub mogło być rafą czy większą muszlą. Bardzo mądrze, bo wiem, że turyści lubią niszczyć rafę i ją ZRYWAĆ (tfu tfu!). Ale czasem już przesadzają. Do nas doczepili się na lotnisku w Poznaniu. Niby standardowa kontrola, ale gdy wspomnieliśmy naiwnie, że mamy jakieś kamyczki i muszelki, od razu postawili uszy. Temat rozwiniemy w powrotnym wpisie, ale już teraz ostrzegamy, byście pięć(dziesiąt) razy się zastanowili, zanim coś przywieziecie z podróży.
Taka nas jeszcze refleksja dopadła - wszędzie nas o wiele bardziej sprawdzano przy wjeździe (także w Australii). Przy wyjeździe olewano...
W każdym razie wieczornym promem wróciliśmy do Airlie Beach, zalogowaliśmy się ponownie w Koala, po czym, o wspaniała Australio! obejrzeliśmy wielki pokaz fajerwerków, postawiony przez miasto Airlie Beach z okazji lokalnej uroczystości. Krzyś do dziś twierdzi że to na naszą cześć, z okazji powrotu i takie tam ...
Pokaz lepszy, niż większość wielkich oficjalnych w Polonii. Tylko nietoperze się bały, bo latały od drzewa do drzewa.