Podróż Australia - z wizytą w koalkowie - Airlie Beach - wieczne wakacje



2007-10-23
Z Hervey Bay przejechaliśmy całą noc autokarem Greyhound. Było to nasze pierwsze spotkanie z australijskimi przewoźnikami dalekobieżnymi - i jakże miłe! Kierowca (uśmiechnięty, a co!) wpakował wszystkie bagaże do luku, spisując, który gdzie jedzie (zgodnie z logiką, te najdalsze powędrowały pod ścianę luku, a nie na wierzch...), po drodze tłumaczył, gdzie będziemy się zatrzymywać i za ile godzin. Droga sama w sobie interesująca i bardzo chętnie przejechalibyśmy ją własnym autem i własnym tempem. Jechaliśmy między innymi przez Bundaberg (bardzo duszno, nawet w środku nocy, wszędzie specyficzny zapach. Cóż, jest to stolica australijskiego rumu - słynny Bundy - i stolica produkcji cukru z trzciny cukrowej). Były też miejscowości takie, jak:
- Gin Gin (nie uwierzyliśmy w nazwę, póki nie spojrzeliśmy na mapę)
- Rockhampton (w okolicach tego miasta biegnie Zwrotnik Koziorożca)
- Mackay (leniwe maksymalnie i uśpione, typowo tropikalne - przynajmniej takie wrażenie odnieśliśmy z autokaru i krótkiej wizyty na stacji benzynowej)

W Airlie przywitało nas nieco duszne, poranne powietrze, przepiękne słońce, palmy, przez które prześwitywała plaża i ogólne wrażenie totalnego lenistwa. Z hostelu Koala przyjechał po nas busik (taka normalka w tym kraju) i przewiózł nas przez miasteczko. Poszliśmy zjeść śniadanie - o dziwo fish & chips (i tak już zostało od tej pory) i przeszliśmy się przez główną ulicę. Hostel to poezja sama w sobie - jest to po prostu mini miasteczko z basenem, miejscem na barbecue (oczywiście!), wieloma alejkami i knajpą zaraz obok (oczywiście reklamującą się jako najlepsza w Airlie). Airlie to baza wypadowa na wyspy Whitsunday Islands, zaczynające się praktycznie u brzegów Airlie. Przez znawców żeglowania to miejsce uchodzi za jedno z najlepszych na świecie. Stąd mnóstwo ofert wynajmu jachtów, jak również cała, związana z tym kultura "urlopu nad oceanem". Po przejrzeniu przy kawce tudzież soczku różnych ofert spędzenia czasu w okolicy zdecydowaliśmy się na 3 atrakcje: wycieczkę statkiem z lunchem na jednej z najpiękniejszych plaż na świecie - Whitehaven Beach oraz snorkelowaniem, następnie pobyt 2 dni na wyspie, a następnie lot nad rafą. Jednym słowem - przedłużyliśmy planowany wcześniej czas pobytu w okolicy o jakieś 2 dni. Tu przypomniał nam się wpis Kasi i Marka Tomalik z książki "Australia moja miłość" (polecamy!), z którego wynikało, że także przedłużyli swój pobyt na wyspach Whitsunday. Doskonale ich rozumiemy - okolica wygląda tak, jakby Pan Bóg szczególnie się do niej przyłożył (może zaplanował to miejsce na swoje wakacje). Wyspy opiszemy w następnej kolejności.

Samo Airlie jest leniwą stolicą panienek paradujących po ulicach w bikini oraz wszelkiej rasy i postury ludzi paradujących albo z, albo dopiero na plażę. Z racji letniego zagrożenia meduzami czającymi się u brzegów oceanu, kąpiele w tymże nie są polecane w okresie listopad - marzec. Dlatego też miasteczko postawiło się oceanowi i zbudowało publiczną lagunę - z plażą, błękitną wodą i ratownikami. Mniam! W miasteczku namierzyliśmy kilka sklepów typowo plażowych, sprzedających ciuchy opalająco - surferskie. I to jest właśnie to oblicze Australii, które także nam się podoba - wszyscy noszą tutaj ciuchy Roxy czy Quicksilver (tudzież Billabong, Chillies, Havaianas, Kustom, O'Neill, Crocs, i wiele innych, które w Polsce mają nienormalne ceny). Tutaj nie jest to "elitarne" - to po prostu normalka, wywodząca się chyba z tego, że cała Australia mocno osadzona jest w kulturze surfingu i interakcji z oceanem. No i ceny normalniejsze.

Wieczór należy do imprezowiczów - wszędzie wystrojone laseczki i nieco mniej wystrojeni panowie. Kultura raczej klubowa.

Od razu wiedzieliśmy, że tu wypoczniemy po Fraser.
  • Airlie Beach
  • Airlie Beach - w stronę plaży
  • Airlie Beach
  • Airlie Beach - plaża
  • Airlie Beach - laguna
  • Airlie Beach - nasz hostel (POLECAMY!)
  • Airlie Beach
  • Airlie Beach - tablica przy plaży
  • Nasza jadłodajnia w Airlie Beach
  • Plaża w Airlie Beach