Wczesnym rankiem wyruszyliśmy w stronę Paku Narodowego Chobe. Czekała nas długa droga, bo najbliższy kemping w Savuti był całkowicie zarezerwowany, do tego powodzie, a musieliśmy dotrzeć do oddalonego o około 300 km Linyanti.
Większość trasy jest mało ciekawa. Zdecydowanie najczęściej spotykanymi zwierzętami były impale. Dopiero zbliżając się do Savuti krajobraz zmienił się w rozległe trawiaste równiny, pełne zebr, przedziwnych ptaków, no i słoni - oczywiście. Wspięliśmy się też na jedno ze skalistych wzgórz, gdzie można zobaczyć stare malunki Buszmenów. Zostaliśmy ostrzeżeni, że takie skały są ulubionym miejscem lampartów, ale w trójkę chyba dalibyśmy radę kociakowi? Malunki nie są imponujące, ale za to ze szczytu rozpościerał się piękny widok na równinę. Był on tym bardziej niezwykły, że środkiem meandrował kanał Savuti. Jest to okresowa odnoga rzeki Lynianti, płynąca przez Chobe i, podobnie jak Okawango, zanikająca w piaskach pustyni. Po kilkudziesięcioletniej przerwie w 2009 roku kanał ponownie wypełnił się wodą. Przechodząc go w bród zauważyłam nawet małe rybki!
Okolice Savuti przyciągają ogromne ilości zwierząt i z przyjemnością pokręcilibyśmy się dłużej w tym rejonie, ale mielimy jeszcze do przejechania 40 kilometrów wąską, piaszczystą drogą.
Kemping Linyanti jest pięknie położony, ale też bardzo podstawowy. Nie można nic zarzucić czystości, ale biorąc pod uwagę horrendalną cenę spodziewaliśmy się czegoś o wyższym standardzie. Z drugiej strony nie prędko zdąży się nam mieć ciepłą wodę z bojlera opalanego drewnem (... a przynajmniej tak wtedy myśleliśmy), a zachód słońca mogę zaliczyć do jednych z najpiękniejszych jakie kiedykolwiek widziałam. Do tego przez całą noc towarzyszył nam surrealistyczny, rubaszny śmiech hipopotamów...