Dziś mam chyba cichy dzień. Mamy niewiele do przejścia. Z Italian Base Camp do Swiss Base Camp. To jakaś godzina marszu, ale po drodze musimy zejść po osuwisku na czoło malutkiego lodowca.
Korzystamy wszyscy z lin: tragarze, kucharze i my. Niektórzy nie dają rady iść z ciężarami i schodzą bez niczego. Za nich bagaże znoszą przewodnicy i tragarz bohater – ten co niesie ponad 50 kg, w tym nasze plecaki. Kursuje 3 razy i jeszcze pomaga zejść części naszej ekipy. Zejście po linie dało mi trochę adrenaliny.Na dole, jak emocje lekko opadły, osuwisko nie wyglądało już tak strasznie. Przed nami fragment po kamulcach na dnie osuwiska, a później wspinaczka na lewą stronę Myagdi – też po osuwisku. Znowu gdzieś wypalają trawy. Całą kotlinę wypełnia dym. My niepostrzeżenie przechodzimy nad rzeką, bo rzeka na tej wysokości raz płynie na powierzchni, to znowu chowa się pod lodowiec i płynie w tunelu. Idziemy niezbyt długo lewym zboczem lekko wspinając się pod górę. Mijamy kamienną chatkę bez dachu, czyli Swiss Base Camp, ale nasz cel jest kawałek dalej, ponieważ w okolicy chatki nie ma źródła z wodą. Niewiele dalej obniżamy się znowu o poziomu rzeki i znajdujemy ogromne wyschnięte koryto naszej rzeki, co staje się naszym obozem dzisiejszej nocy. Tuż nad nami spada wodno-lodowy wodospad z bardzo dużej wysokości. Kropelki wody rozbryzgują się, tworząc mgiełkę. Rzeka już nie jest duża. Płynie dosyć spokojnie, a my w wyschniętym korycie rozbijamy namioty. Otoczeni tradycyjnie ogromnymi górami powoli zakładamy coraz cieplejsze ciuchy. Spodziewamy się pierwszych mrozów. Dhaulagiri wciąż nam towarzyszy – oświetlone, ogromne. Pojawiły się też inne góry z ogromnymi ilościami śniegu na szczycie. Szacujemy, że jesteśmy na ponad 3800 mnpm. Dziś udało się też korzystając z pięknej pogody zrobić kilka niezłych zdjęć.
Dzień powoli dobiega końca. Herbata, popcorn, zupa, danie główne, deser, jeszcze jedna herbata. Wędrówka do śpiwora i spać. Taka kolejność obowiązuje każdego dnia. Tylko coraz zimniej, coraz wyżej, coraz wolniej, bo tchu brakuje. Ale czuję się bardzo dobrze. Ze ściany za nami obrywają się co jakiś cza bloki skalne powodując niewielkie lawiny. Rozlega się wtedy huk. Wypatrujemy, w którym tym razem miejscu leci lawina. Największe wrażenie lawina robi, gdy leżymy w namiocie. Wtedy niewiadomo gdzie poleciały skały. Liczymy jednak na to, że nie na nas. Pobijamy dziś rekord. Idziemy spać o 20.00.
Leżymy w lodowatym namiocie, czekając aż śpiwór nagrzeje się od ciała. Leżę i rozmyślam. Wsłuchuję się w szum przepływającej powierzchnią lodowca Myagdi i czekam na kolejną lawinę. Dobrze mi w tych warunkach, w górach, ze spokojem na rozmyślania, marzenia, plany. Za dwa dni osiągniemy cel całej wyprawy. Jutro rocznica. A cichy dzień był dlatego, że szedłem sobie w samotności – raz daleko przed wszystkimi, raz całkowicie z tyłu. Szedłem i podziwiałem wspaniałe góry i zastanawiałem się, jak to wszystko wyglądało rok wcześniej. Lubię tak iść i być sam na sam ze swoimi myślami. Dobrze mi tu.